Na złość nerwicy, przełamuję złe dni.

środa, 26 września 2012

Gdybym miała odpowiedzieć na pytanie, jak się czuję, powiedziałabym: bywało lepiej, ale bywało też gorzej. Co jest nie jako postępem. Staram się nie załamywać, nie poddawać. Poranny spacer z psem zawsze dostarcza mi energii i poprawia humor. Nic tak dobrze mi nie robi jak świeże powietrze i zabawa z ukochanym pupilem. Czasami pojawiają się myśli, że lepiej wrócić do domu, ale ignoruje je. Trwam w tym co zaczęłam.
Wychodząc dziś na zakupy w sklepie poczułam, że nie czuję się najlepiej. Może to przez to, że rano obudziłam się z katarem i pojawiła się obawa, że dopada mnie przeziębienie. Co by nie mówić, nie byłam dziś w najlepszej formie i stojąc w kolejce nerwowo się rozglądałam na boki, bo przez chwilę wydawało mi się, że tracę ostrość widzenia, a w myślach widziałam siebie mdlejącą, lub ewentualnie uciekająca z kolejki. Sekunda wahania, czy wyjść, zanim pani zacznie nabijać czy zostać..Zostałam. W momencie gdy miałam już płacić, napięcie ustąpiło. Jednak wychodząc ze sklepu nadal nie czułam się pewnie. Miałam zamiar wrócić, do domu i pozwolić sobie na ten gorszy dzień, bo przecież jednak COŚ zrobiłam. Wiedziałam jednak, że nie byłabym tym usatysfakcjonowana i natychmiast zaczęłabym sobie wyrzucać, że mogłam więcej. Dlatego postanowiłam to przeczekać i poszłam do parku. Wyjęłam książkę i choć początkowo ciężko było mi się skupić, z czasem wciągnęłam w powieść i zapomniałam..Wstałam i postanowiłam, że spróbuję przejść się na przystanek, dając sobie możliwość zawrócenia w dowolnym momencie..Nie zakładałam, że tam dojdę, bo nie byłam dziś na tyle w dobrym nastroju, by to zrobić. A jednak nie zawróciłam, szłam przed siebie, aż w końcu byłam tak blisko, że głupio byłoby tego nie wykorzystać. I tak znalazłam się w tramwaju. Spędziłam tam zaledwie parę sekund, dlatego, że zaraz miał odjeżdżać, a na przystanek już z pewnością dziś nie było mnie stać. Udało się. Udało, mimo gorszego dnia. Mogłam iść do domu i odpocząć, spędziłam 2h na zewnątrz i jak zwykle nic się nie stało, choć rano miałam wątpliwości, czy uda mi się wyjść na 15 min. Ostatnie dni są ciężkie, bo ciągle męczą mnie wizje mnie mdlejącej w różnych sytuacjach. Nie wiem skąd nagle się to wzięło, ale ciągle jestem przekonana, że tak będzie i widzę to przed oczami. To znacznie utrudnia mi pracę nad sobą, bo jestem przekonana o tym, że moje wizje, wkrótce staną się rzeczywistością. Staram się wyjść temu na przeciw, zignorować, zapomnieć, wyśmiać, wkurzyć się na to. Wszystko, byleby się nie cofać. Skoro na razie nie jestem w stanie iść na przód, to niech chociaż to, co ostatnio wypracowałam stanie się dla mnie codziennością. Wpadłam już w pewien rytm i pewne rzeczy wykonuję automatycznie. Dni mi szybciej mijają bo mamy określony plan działania. Rano długi spacer, potem porządki w mieszkaniu, następnie wyjście z domu na 2h ( i tu próbowanie nowych rzeczy) potem gotowanie obiadu i wyjście po chłopaka z psem. Następnie czas wolny,a koło 20 codzienna przejażdżka samochodem i próby coraz dalej. Dziś niestety kręciliśmy się dość blisko, ale trochę, choć tylko trochę, bo gdzieś tam przebijają się wyrzuty sumienia, jesteśmy usprawiedliwieni, bo oboje nie czuliśmy się zbyt dobrze. Mnie boli i głowa i odrobinę gardło, mam nadzieję, że nie dołączę do grona chorowitych, bo znowu wybije mnie to z rytmu, a i tak już mam do siebie pretensje, że zbyt wolno ostatnio idę do przodu. Choć pewnie ludzie z mojego otoczenia powiedzieliby, że za dużo od siebie wymagam i za mało dostrzegam te dobre strony i swoje sukcesy. Pewnie tak jest, bo jestem w stosunku do siebie bardzo wymagająca i stale się popędzam i wiecznie wydaje mi się, że robię za mało. Ludzie mówią, że jestem silna. Ja nie jestem pewna czy to siła, ja jestem chyba po prostu cholernie uparta. Jak już coś postanowię, to będę do tego dążyć. Bo chcę, bo muszę. Dziś obserwowałam dzieci w parku i pomyślałam, że muszę się starać, bo sama w przyszłości chciałabym taką pociechę i chciałabym się tym cieszyć i być szczęśliwa. Patrząc na mijających mnie ludzi, miałam wrażenie, że to bardzo odległe dni, wręcz bałam się, że one nie nastąpią. W głębi duszy jednak wierzę, że moja ciężka praca się opłaci, a te wszystkie lęki co do przyszłości nie mają pokrycia w rzeczywistości, bo kiedyś będę cholernie szczęśliwa i będę to zawdzięczać tylko sobie. I będę mogła z dumą powiedzieć, że pokonałam przeciwności losu. Oby tak było, bo mimo, że przekonuję o tym sama siebie, czasem ta druga część mnie, bojąca się, próbuje zyskać przewagę i zabić we mnie resztki optymizmu..Dlatego czas odwrócić myśli i nie dać im się. Nabrać siły, bo jutro kolejny dzień i kolejne wyzwania.

Raz w górę, raz w dół. Czyli o kolejnym dołku i jak się z niego podnieść.

wtorek, 25 września 2012

Zawitałam tu znowu po przerwie, co już chyba jest tradycją. Bo zbyt ciężko jest robić coś regularnie. Mimo to nie poddaję się, będę tu wracać wtedy, kiedy będę mieć siłę i ochotę. W ostatnim czasie chciałam, by ten blog nabrał bardziej optymistycznej formy, by pokazał, że jak się chce to można, że nic nie jest niemożliwe, a nerwicę da się pokonać. Dlatego gdy następują spadki unikam pisania tutaj. Bo wiem, że wtedy wszystko o czym bym nie pomyślała jest złe, ja sama nie mam nadziei i jedyne co, to udowodniłabym że się nie da, a pragnę robić coś przeciwnego.Nie ufam samej sobie gdy popadam w te stany. Ciężko mi wtedy wierzyć, pamiętać o tym, co sama tu pisałam i czego trzymam się na co dzień. Dlatego zazwyczaj czekam, aż to minie, by móc spojrzeć na to z dystansem i realnie ocenić swoje możliwości i swoją przyszłość.
Ostatnie pogorszenie nastroju wzięło się znikąd. Jedynym racjonalnym wyjaśnieniem jak zwykle jest PMS. Wtedy wszystko wydaje się złe, bez sensu, a wszystkie dotychczasowe cele się rozmywają. Na parę dni schowałam się do łóżka. Dawno już nie czułam takiego bezsensu jak wtedy i jak zwykle wydawało mi się, że tym razem to już koniec. Tym razem nie znajdę w sobie siły, nie podniosę się, nie zacznę po raz kolejny. Zwyczajnie nie dam rady, bo wszelkie zapasy zostały wyczerpane, siła mnie opuściła i nastał koniec mojego istnienia. Terapia pozwoliła mi jednak spojrzeć na wszystko inaczej i powoli z powrotem wrócić do rzeczywistości. Boję się tego co będzie, boję się, że coraz lepiej mi idzie, że jestem coraz bliżej tego, by marzenia o powrocie do zdrowia stały się realne. Mam coraz więcej planów, coraz więcej ochoty, by robić co raz to inne rzeczy.
Na weekend dostałam zadanie od psychologa, by pojechać do rodziców, czyli parę kilometrów dalej, niż do tej pory się zapuszczaliśmy. Konkretny cel, coś, co trzeba było zrobić. Mimo lęku, mimo obaw. Wsiadałam do samochodu nie pewna. Z początku chciałam, żebyśmy pojechali tylko do ronda, choć psycholog zaleciła, by od razu kierować się do celu, ale to było zbyt trudne. Założyłam, że dojedziemy do ronda i jak będę chciała, to zawrócimy. Nie zawróciliśmy, pojechaliśmy dalej, a w momencie podjęcia tej decyzji moje serce automatycznie przyśpieszyło.W sekundzie pożałowałam tej decyzji jak i całego wyjścia z domu. Poczułam falę gorąca i przez chwilę byłam pewna, że za moment zemdleję. W środku krzyczałam, że chcę do domu, wyobrażałam sobie jak mówię to na głos, panikuję i chce jak najszybciej znaleźć się w łóżku, bo zaraz na pewno coś się stanie. Tymczasem zacisnęłam ręce na fotelu i próbowałam odwrócić myśli, przekonać samą siebie, że nic się nie dzieje, a przede wszystkim odeprzeć kuszącą myśl o powrocie do domu. Poprosiłam chłopaka, by zmniejszył ogrzewanie, a zamiast tego włączył powiew powietrza i od razu zrobiło mi się lepiej. W momencie, gdy minęliśmy krytyczny punkt, kiedy do domu wcale nie było już bliżej, najgorsze minęło. W końcu dojechaliśmy do rodziców i weszliśmy na górze. Tam moje serce znowu przyśpieszyło, bo myślami byłam już w drodze powrotnej, przeżywając to samo co przed chwilą. Czekanie okazało się dla mnie zgubne, bo nie mając wiele do roboty, sama się nakręcałam i wymyślałam coraz to nowsze scenariusze. Gdy w końcu wsiedliśmy do samochodu wszystko minęło jak ręką odjął. Nagle nie czułam nic, wiedziałam, że nie ma wyjścia, że jakoś do domu trzeba dotrzeć. Nie było to przyjemne doświadczenie, bo przeżywanie takich emocji nigdy nie jest czymś dobrym. Ze strachem myślę, że w najbliższych dniach będę musiała to powtórzyć, a pamięć o tym jak się czułam na pewno nie będzie pomocna. Jednak aby coś oswoić, trzeba to wciąż powtarzać. Żałuję, że tuż po tym eksperymencie dopadły mnie kobiece dni, a bóle brzucha uniemożliwiły dalsze próby. Bo idąc za ciosem pewnie byłoby łatwiej,a teraz mam wrażenie, że znowu muszę zacząć od nowa. Jednak nie mam wyjścia. Powtarzam sobie, że skoro wtedy nic się nie stało, to i następnym razem tak będzie. Dziś wieczorem za pewne wybierzemy się pojeździć, choć wątpię by naszym celem była  przejażdżka do rodziców. Chyba, że wszystko pójdzie dobrze, to kto wie..
W najbliższym czasie chciałabym z powrotem udać się na pętle i wsiąść do tramwaju oraz spróbować wybrać się z chłopakiem na siłownię, która znajduje się bardzo blisko nas. Co z tego wyniknie, czas pokaże.
Dziś udało mi się również samej udać do weterynarza w celu zakupu preparatu przeciw kleszczom. Dość długo musiałam czekać w poczekalni, przez co czułam się niekomfortowo. Kojarzyło mi się to z czekaniem do lekarza. Gdy już weszłam do gabinetu, uderzył mnie typowy zapach lecznicy, widok leków, przyrządów..Ale udało się, wyszłam z tej sytuacji zwycięsko.

Nerwica próbuje ściągać mnie w dół

niedziela, 16 września 2012

Walczę. Nie dam się. Po ostatnich sukcesach przyszedł czas na gorsze samopoczucie. Tak jakbym przestraszyła się, że zaczyna być ze mną zbyt dobrze!! Nagle pojawiły się większe lęki i to co było już bułką z masłem zaczęło sprawiać trudność. Weekend, to zazwyczaj czas, kiedy dajemy sobie trochę luzu. To też potrzebne, bo nie można non stop toczyć walki. Jak pewnie wiecie, nerwica wykańcza nie tylko psychicznie ale i fizycznie. Czasami trzeba sobie odpuścić, by potem ruszyć z nową energią. Więc odpuściłam. Dałam sobie przyzwolenie na to by zrobić mniej. Nie jestem zadowolona z tego, że zwiększył mi się poziom niepokoju, ale widocznie czasem tak musi być. Byłam przerażona i załamana, że znowu się cofnę, że znowu spadnę na dno, stracę wszystko co udało mi się wypracować. Ale dziś stwierdziłam, że tak nie będzie, bo zwyczajnie ja i osoby z mojego otoczenia na to nie pozwolimy. Za dużo kosztowało mnie to wszystko, by dojść do tego momentu w którym jestem, by wszystko to mi uciekło. Postanowiłam pogodzić się z tym, że czasem bywają i gorsze dni, kiedy mimo tego, że ostatnio było dobrze, człowiek czuję się źle. Zawsze mijały to i teraz miną. Dziś było już lepiej, bo mimo lęków pojechaliśmy na przejażdżkę. Z początku nie byłam pewna, czy zejdę do samochodu, a pod koniec, po 40 minutach, czułam się już pewnie jak parę dni temu. Musiałam przetrzymać najgorsze, poradzić sobie i udało się. Teraz wierzę, że te gorsze dni miną i ruszę od nowa. Nie pozwolę zmarnować wszystkiego. Trzymając się tej myśli wybraliśmy się na wieczorny spacer, który jeszcze wczoraj budził we mnie lęk. Dziś było już lepiej. Może gorsze chwile mam już za sobą. Nie oczekuję, że jutro będzie cudownie, ale w miarę swoich możliwości będę starać robić się to co zawsze i czekać na lepszy czas.
Zazwyczaj takie momenty odbieram jako porażkę. Ale przeprowadzam ze sobą wewnętrzny dialog, próbując sobie wytłumaczyć, że nawet zdrowe, niezaburzone osoby, mają spadki i nie znaczy to, że wszystko od tej pory będzie źle.
Bo nie będzie. Mam w sobie siłę i tego będę się trzymać. A tymczasem pora się położyć, odpocząć, zrelaksować i czekać na to, co przyniesie nowy dzień. Nie ważne, czy będzie to coś złego, czy dobrego. Trzeba się z tym zmierzyć i jakoś sobie poradzić. Na tym polega życie.
Choć mam skromną nadzieję, że od jutra nastąpi tendencja wzrostowa i wszystko wróci do normy..:)

Wątpliwości..

piątek, 14 września 2012

Czas poza domem: 2h 40 min
Po wczorajszym intensywnym dniu, nadszedł dzisiejszy, który nie przyniósł zbyt wiele dobrego. Od rana czuję się wypruta z emocji i sił. Jakby ktoś wyssał ze mnie całą energię, która jeszcze wczoraj pozwoliła mi przeć do przodu. Może przeholowałam, za dużo na raz i teraz to się odbija. Wiem, że nie naprawię swojego życia w jeden dzień, że muszę dać sobie czas by wszystko się wyprostowało. Czasami chciałabym by nastąpiło to zbyt szybko. Jak już coś mi się uda, rozpędzę się, to nie jestem w stanie się zatrzymać..Jak widać bywa to bolesne. Zmęczenie psychiczne. Brak ochoty na cokolwiek. Jakbym tkwiła w jakimś zawieszeniu. Dopadły mnie wątpliwości, co będzie dalej. Czy poradzę sobie, na tym wyższym poziomie, czy za chwilę znowu spadnę na dół zrezygnowana.

Boję się, że nie podołam. Nie sprostam wymaganiom stawianym przez terapeutkę lub samą siebie. Zawiodę tych, na których mi zależy. Poniosę porażkę, nie wytrzymam nadmiaru emocji. Po prostu zwyczajnie się poddam, nie mogąc iść dalej. Kiedyś już tak było. Nie dałam rady. Gdy zaczęło robić się zbyt trudno, a ja zbyt to przeżywałam, to po prostu się wycofałam. Nie raz, nie dwa. Dochodziłam do pewnego momentu, a potem na powrót się cofałam, nie dając rady udźwignąć tego ciężaru. Zmęczona stresem, płaczem, walką, uznawałam, że prościej jest zrezygnować, poddać się, niż przeżywać to, co przeżywałam. Na początek miało być na chwilę, mała przerwa, by odsapnąć i nabrać sił. Potem zabrakło motywacji by wrócić. Tym razem nie chcę zrezygnować z terapii, choć czasami nachodzą mnie znowu takie myśli. Czuję, że czegoś się ode mnie oczekuje,że muszę coś robić, by spełnić oczekiwania, by praca nad moim zaburzeniem miała sens. Ogromny strach, że nie podołam wbija mnie w ziemię. Boję się powiedzieć, gdy nie jestem na coś gotowa, boję się, że wtedy usłyszę, że to nie ma sensu, że nie ma dla mnie ratunku, że nigdy z tego  nie wyjdę i do końca życia będę wegetować. Nie chcę jak kiedyś usłyszeć od psychiatry, że powinnam iść do szpitala. Nigdy tam nie pójdę. Za dużo się nasłuchałam i naczytałam, by świadomie się na to narazić. Prędzej zgniję w domu niż udam się tam z własnej woli..Znowu czuję na sobie presję. Znowu mam wątpliwości i chęci by od tego uciec, zanim zawiodę, zanim usłyszę coś, czego nie chciałabym słyszeć. Może tak jest, że nigdy nie będę gotowa na pewne eksperymenty. Nigdy nie uda mi się wytrwać w lęku, przełamać bariery, uwolnić się od tego wszystkiego. Niektóre zadania wydają mi się niewykonalne i mam wrażenie, że to z czasem się nie zmieni, a ja oszukuję tylko samą siebie i psychologa, byleby nie usłyszeć, że nic się nie da już zrobić, że już za późno, że nie ma co dalej terapii ciągnąć, bo i tak nie przynosi efektów. Być może powinnam o tym porozmawiać z terapeutką, powiedzieć czego się boję, że nie wiem, czy jestem gotowa na niektóre rzeczy, że panicznie się boję, że nigdy nie będę, a ona rozłoży ręce i powie, że nie może mi pomóc bo zrobiła już wszystko co mogła i nie ma więcej pomysłów...Ale boję się. Boję się tego co usłyszę. Strach nie pozwala mi na podjęcie tej rozmowy, strach przed konsekwencjami. Przed prawdą, być może okrutną dla mnie. Nie wiem, czy chcę to słyszeć. Nie wiem czy dam radę się z tym zmierzyć, wytrwać. Niczego bardziej nie pragnę, ale wątpliwości i emocje robią swoje. Każą mi myśleć, że może lepiej wycofać się teraz, zanim zacznie się robić za trudno..Uparłam się, że tego nie zrobię, ale widzę, że z obawy o przyszłość coraz ciężej będzie trzymać się tego postanowienia. Dręczę się i męczę.
Mam nauczyć się być w lęku. Nie uciekać, nie zawracać, nie odwracać uwagi. Poczekać aż lęk opadnie. Przerasta mnie to, nie jestem w stanie tego wykonać. Nie wyobrażam sobie, jak mogłabym to zrobić. Wydaje mi się to nierealne, ale kiwam głową, że spróbuję, choć w głębi duszy wiem, że nic z tego,ale tak bardzo boję się przyznać, że czegoś nie umiem, że coś jest za trudne..bo przecież wtedy usłyszę, że zawsze będzie źle, albo że to koniec terapii bo nic nie wychodzi..Tak mi się wydaje, choć może niesłusznie.
Przyszłość stoi pod znakiem zapytania, jest ciężko. Gdy wychodzę by coś zrobić, miewam przebłyski wspomnień z różnych miejsc, gdzie mdlałam. Coś każe mi myśleć, że teraz będzie tak samo. Że ze względu na te obrazy, nie dam rady pójść dalej, bo właśnie tak to będzie się kończyć. Omdleniem, karetką i kolejnym załamaniem. Boję się, że poczuję nadzieje, a potem okaże się, że to wszystko na nic. Boję się uwierzyć w to, że mogłoby być lepiej, żeby potem się nie rozczarować i nie czuć takiego bólu jak wtedy, gdy w liceum uwierzyłam, że jest dobre, a potem wszystko mi się zawaliło. Nie zniosę tego po raz drugi. Nie udźwignę tego, że na chwilę odzyskałam szczęście, a potem je straciłam. Straciłam niemal wszystko. Nie chcę powtórki. Dlatego tak bardzo boję się iść dalej...Nie chcę znowu się zawieść. To ja już wolę cierpieć, niż na nowo poczuć szczęście, a potem je utracić. Chyba nie było nic gorszego, niż właśnie to.

Biblioteka, tramwaj, droga i empik.

czwartek, 13 września 2012


Czas poza domem: 3h 10 min
Dzisiejszy dzień wykończył mnie psychicznie. Niedawno narzekałam na nudę i na to, że mało się dzieje, ale ostatnie 2 dni spędziłam dość aktywnie i zanim się obejrzałam był już wieczór. Dziś obudziłam się gdy za oknem padał deszcz. Nie ukrywam,że uwielbiam jesień, mimo szarówy za oknem i padającego deszczu. Na mnie działaj to uspokajająco i błogo. Uwielbiam leżeć wieczorem w ciepłym łóżku i słuchać szumu dochodzącego zza okna..Dlatego też po wstaniu zabrałam psa na długi spacer do parku. Nikogo nie było, tylko my. Rzadko pojawił się ktoś przebiegający w pośpiechu. Nam to nie przeszkadzało, byłyśmy szczęśliwe.
W związku z pogodą, moje codzienne czytanie w parku musiało ustąpić na rzecz czytania w bibliotece. Z początku czułam się niepewnie, bo dawno tam nie zaglądałam. Zawsze to co innego, niż siedzenie na ławce na świeżym powietrzu. Panie z biblioteki dopytywały się czy czegoś potrzebuję, kręcili się ludzie. Nie czułam się już tak swobodnie i anonimowo. Mimo to spędziłam tam godzinę, bo nie miałam nic innego do roboty, a mimo mojej sympatii do deszczu, włóczenie się w nim bez celu, nie wydawało mi się korzystne dla mojego zdrowia i nie przynosiło żadnych korzyści. Początkowo miałam zamiar szybko wrócić do domu. Chciałam odpuścić dziś udawanie się na pętle i próby wsiadania do tramwaju. Pomyślałam jednak, że skoro raz się udało, to szkoda byłoby to zaprzepaścić i lepiej jak najszybciej spróbować ponownie. Dlatego mimo obaw, poszłam w kierunku pętli i nie zważając na wątpliwości doszłam na miejsce. Na moje szczęście na ekranie pojawiła się informacja, że do odjazdu zostało 6 min. Nie odważyłam się jeszcze przejechać przystanku. Korciło mnie by spróbować, ale jeszcze nie tym razem. Może jutro poczuję się na tyle silna, by się udało. Boję się tylko, że tramwaj zatrzyma się na skrzyżowaniu, a ja spanikuję i stanie się coś złego. Od razu przypomina mi się to cholerne skrzyżowanie na dworcu centralnym, gdzie tramwaj stał i stał i stał i stał, co czasami trwało wieczność..I gdzie ostatecznie zemdlałam. Zobaczymy, co przyniesie jutrzejszy dzień.
Gdy wróciłam do domu, zmarznięta, ale zadowolona, czułam, że jestem coraz bliżej przełomu. Wiedziałam, że czeka mnie dziś jeszcze jedno zadanie.
Jak co dzień wieczorem, ćwiczyliśmy jazdę do gabinetu. Dziś udało nam się przejechać 1/4 drogi. Potem kręciliśmy się bez celu, aż zawędrowaliśmy do pobliskiego empiku..chwila wahania i wątpliwości czy dam radę. Czy nie spanikuję, jak samochód się zatrzyma. Czy nie zjedzą mnie nerwy, nie będę chciała uciekać i w sekundę znaleźć się w domu. Czy nie zemdleję, uciekając w panice. Postanowiłam zaryzykować i nic się nie stało. Książki nie udało mi się kupić, ale jutro też jest dzień i będą kolejne próby.
Po tym wszystkim jestem zmęczona psychicznie. Mimo, że nie odczuwałam lęku który objawiałby się fizycznie, to czuję się wypruta z emocji i muszę nabrać sił. Bo teraz jak ruszyłam dalej znowu chcę więcej i  jeszcze więcej. Z doświadczenia wiem jednak, że nie mogę na siebie zbyt wiele nałożyć, bo wtedy zwyczajnie mnie to przerośnie. Niech wszystko porusza się w swoim tempie i niech będzie tylko lepiej.

wycieczka na pętle

środa, 12 września 2012

Czas poza domem: 3h 10min
Dziś postanowiłam zrobić jakiś krok, który przybliżyłby mnie do wyzdrowienia. Jak co dzień zostawiłam psa samego i wyszłam, początkowo z zamiarem udania się na bazar. W połowie drogi przypomniało mi się jednak to co kiedyś mówił mi P. i zawróciłam, obrawszy sobie inny cel. Szłam przed siebie, mówiąc sobie, że w każdej chwili mogę zawrócić. Nikt mnie nie będzie z tego rozliczał, nikt na mnie nie czeka, nikogo nie zawodzę, robię po prostu coś sama dla siebie, a jak się nie uda, to spróbuję następnym razem. Doszłam do świateł i zawahałam się. Czekałam, aż zmieni się na zielone, a w głowie pojawiło się mnóstwo wątpliwości. Jakby po drugiej stronie ulicy nie było możliwości ucieczki, co przecież jest nie prawdą. Jednak wizja stania w miejscu i czekania aż samochody się zatrzymają w razie ewentualnego ataku paniki powodowała, że ciężko było przekroczyć tą granicę. Zielone. Czułam się, jakby nogi same mnie prowadziły, nie słuchając tego co brzęczało mi w głowie. Jakby to moje nogi przeciwstawiały się nerwicy i siedzeniu w domu, a nie ja. Kolejne światła, kolejne pasy, aż w końcu stanęłam przed uosobieniem zła i wszystkiego co najgorsze- tramwajem. Większość moich ostatnich omdleń była właśnie tam. Nikogo nie było w środku, nawet prowadzącego. Po chwili się pojawił i zaczął czytać gazetę, co było dla mnie znakiem, że jeszcze nie zamierza ruszyć z pętli. Po raz pierwszy od ponad 2 lat nacisnęłam guzik by otworzyć drzwi i po raz pierwszy od 2 lat przekroczyłam próg i usiadłam na siedzeniu. Rozległ się dzwonek zamykania drzwi, a ja aż podskoczyłam, pewna, że to sygnał, oznaczający że zaraz będziemy ruszać. Wstałam, przeszłam do drugich drzwi i ponownie wcisnęłam guzik- byleby się stamtąd wydostać. Odetchnęłam z ulgą, gdy się udało, zdając sobie sprawę, jakie to głupie..Nawet, gdybyśmy ruszyli przystanek znajdował się zaledwie parę metrów dalej. Zajęłoby to może 30 sekund. Mimo to nie odważyłam się wsiąść ponownie, a tramwaj jeszcze przez długi czas nie ruszył. Postanowiłam nie wracać jeszcze na "bezpieczną stronę" i poszłam do znajdującego się niedaleko sklepu z kosmetykami i środkami leczniczymi. Gdy weszłam do środka uderzył mnie zapach typowy dla apteki. W pierwszym momencie chciałam się wycofać, bo to przywołało wiele niechcianych wspomnień związanych ze służbą zdrowia, ale twardo weszłam głębiej i zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu olejka kokosowego. Mimo, że znalazłam, nie starczyło mi odwagi, by podejść do kasy, bo sklep zbyt kojarzył mi się z apteką. W drugiej części znajdowało się więcej kosmetyków, niż ziół, zapach nie był tak odstraszający, a ja próbowałam nie myśleć o tym, że jestem nie po tej stronie ulicy co trzeba. W końcu wyszłam i z radością rozesłałam smsy, chcąc "pochwalić" się swoim "sukcesem". Następną godzinę spędziłam w parku, uciekając w świat książki.Wtedy zapominam o tym co złe, o tym co mnie dręczy..Idąc za ciosem, po obowiązkowym odpoczynku z lekturą poszłam na bazar, który również znajdował się po drugiej stronie ulicy, lecz w innym miejscu. Założyłam sobie, że chociaż przejdę przez pasy, a jeśli przerazi mnie zbyt duża ilość ludzi, po prostu zawrócę.Nogi jednak znowu prowadziły mnie same i skończyłam w sklepie zoologicznym, rozglądając się za czymś co sprawi przyjemność mojemu psu. Tak uzbrojona mogłam już wracać do domu , po drodze zahaczając tylko o mięsny sklep.
I tak minął dzisiejszy dzień, niby nic, a jednak coś.
W ostatnich dniach udało mi się również spotkać z koleżanką. Wyszło spontanicznie, czyli coś co najlepiej mi się udaje, bo nie ma czasu na analizowanie i myślenie o konsekwencjach. Jak zwykle najgorzej było w momencie oczekiwania. Trochę stresu podczas tłumaczenia drogi i dlatego, że za wcześnie wyszłam. Wytrzymałam. Lęk minął i czułam się dobrze. Na tyle dobrze, by odprowadzić gościa na przystanek. Wracając do domu przez chwilę czułam się odrobinę jak normalna osoba bez problemów, która po porostu wraca ze spotkania do domu, gdzie czeka na nią chłopak z obiadem. Tego dnia pogoda była cudowna, jedna z takich które uwielbiam, gdy idę i czuję powiew jesieni, a jednocześnie odczuwam grzanie słońca..Przez chwilę byłam nawet szczęśliwa. Chciałabym czuć się tak częściej.
Teraz każdy dzień jest wyzwaniem i mierzeniem się ze słabościami. To powoduje, że czasami mam ochotę schować się głęboko pod kołdrę, by uniknąć tych wyzwań, by odpocząć, by się nie martwić i wyluzować. Takie uczucie, kiedy ma się chęć ukryć przed całym światem..Ale nie mogę. Muszę wykonywać to, co zaleciła terapeutka. Codzienne przejażdżki samochodem, które mają ułatwić mi wizytę w gabinecie i sprawić, że samochód stanie się dla mnie miejscem bezpiecznym, miejscem w którym mogę się schronić i w którym nie muszę się niczego bać. Im więcej ćwiczymy, tym czuję się swobodniej, choć do tego, by pojechać do gabinetu nadal mi daleko. Mimo to wczoraj wybierałam coraz to dalsze drogi i czułam się coraz lepiej. Dopiero na końcu zdecydowałam się na zbyt dużo i musieliśmy zawrócić. Jednak biorąc pod uwagę to, że czułam się źle fizycznie i kiedyś w takim stanie nie wyszłabym nawet z domu..chyba mogę to uznać za jakiś minimalny sukces.
A jutro kolejny dzień. Kolejny ciężki dzień, ale muszę się z nim zmierzyć.

Sukcesy, czyli cofamy się w czasie..

piątek, 7 września 2012

Dostałam zadanie na terapię, by wypisać wszystkie postępy, sukcesy, jakie udało nam się osiągnąć od momentu rozpoczęcia terapii, czyli od początku kwietnia. Nie wiem, czy w związku z moim nastrojem wypisałam wszystko, zapewne nie, ale starałam się być obiektywna, jak jeszcze przyjdzie mi coś do głowy, albo któryś z uważnych czytelników coś zauważy, to na pewno dopiszę. Jakoś trzeba się dowartościować i przypomnieć sobie, że to wszystko nie idzie na marne, że kiedyś było gorzej. Dużo gorzej. Zaczynamy.



-jeżdżenie na działkę : Coś, co wydawało się niemożliwe. Nie byłam w stanie wsiąść do samochodu. Zaczynaliśmy od jeżdżenia w okół bloku, potem stopniowo coraz dalej, większe kółka, ale tak, by cały czas być w pobliżu. Droga na działkę wydawała się nie do przebycia. 50min w samochodzie, potem lęki na miejscu. Ciągły niepokój, niepewność, lęk przed lękiem. Z czasem zaczęłam jeździć. Teraz nadal zdarza się, że obawiam się drogi, ale nie jest to coś, z czym bym sobie nie mogła poradzić. Zazwyczaj wszelki lęk mija po wejściu do samochodu.

-pojechanie na imprezę : To wydarzenie jest na pewno bardzo ważne. Ostatnią taką próbę podjęłam właśnie pod koniec marca, a moja porażka i załamanie niepowodzeniem zostały dokładnie tu opisane. Nie byłam w stanie wytrzymać wśród ludzi, zaryzykować, że będę mieć atak paniki, że będę się czuć nieswojo. Nie byłam w stanie przebyć drogi. Tym razem pojechałam i to po czymś w rodzaju przeziębienia, spóźniona, bo zawieźli mnie rodzice. Ale dotarłam, byłam, grałam, udzielałam się, a nawet poradziłam sobie z atakiem paniki.

-chodzenie do biblioteki: Zaczynałam od wejścia na górę, nerwowego spoglądania na półki po czym szybkiego opuszczania tego miejsca, byleby znaleźć się bliżej domu. Stopniowo wydłużałam czas, siadałam przy stoliku i przeglądałam gazetę, bo czytać nie byłam w stanie. W końcu doszłam do momentu,gdzie spokojnie czytałam książkę, zabijając czas, by być jak najdłużej poza domem.

-wizyta w CH na chwilę: O. To było coś bardzo, bardzo dużego. Wejść do centrum handlowego. Pobyć w nim paręnaście minut. Następnym razem wejść do sklepów, pooglądać wystawy, przejrzeć ubrania i buty. To było coś bardzo dużego, co dało mi napęd i nadzieję, że może być lepiej.

-spotkanie z mamą Piotrka : to coś czego długo bardzo się obawiałam i byłam pewna, że nie dam rady podołać. Czułam na sobie presję, bo muszę rozmawiać, bo muszę wytrwać, bo głupio wyjść, bo to gość, bo to MAMA Piotrka. W końcu przyjechała w odwiedziny, nie dość, że przeżyłam, to było całkiem fajnie i przyjemnie, a lęków zero.

-urlop na działce: 3 tygodnie spędzone z mamą. Byłam pewna, że nie dam rady. Bałam się drogi, bałam się ludzi, którzy mieli wtedy być na działce. Nie tylko mama, ale i jej przyjaciółka, jej syn i kolega jej syna. Bałam się, że nie dam rady być w towarzystwie, że będę mieć ataki paniki, że będę chciała uciec i ciągle  będę zamknięta w pokoju. 3 dni przed byłam pewna, że nie pojadę. Wyszło spontanicznie, zebrałam się, pojechałam. Byłam wśród wielu ludzi, o różnych porach, czasem goście pojawiali się niespodziewanie..kiedyś...kosmos. Teraz udało się.

-chodzenie do sklepu po duże zakupyZaczynałam od sklepu pod blokiem. Na początek wchodziłam i w panice wybiegałam, nic nie kupując. Potem odliczałam pieniądze na mleko, byleby rzucić drobne i wyjść, nie czekając na resztę. Po jakimś czasie pokusiłam się dać trochę więcej niż powinnam i wytrwać w oczekiwaniu na wydanie..Stopniowo zaczynałam kupować dwie rzeczy, ryzykowałam stanie w "kolejce" i przebierałam nogami, byleby nie uciec.Któregoś razu poszłam na spacer i odważyłam się wejść do większego marketu. Po prostu stanęłam, rozejrzałam się.. i wyszłam. To był sukces, to była radość. Potem wchodziłam, spacerowałam między półkami i wychodziłam, nic nie kupując. Pierwsza rzecz kupiona tam, ohydny, tani hamburger, to była dla mnie radość, że wreszcie, kupiłam coś sama..Zaczęłam zwiększać poziom trudności, kupując coś więcej, ale nadal unikając kolejek i grubszych pieniędzy. Pierwsze kolejki to był koszmar. Czekanie na swoją kolej i walczenie z tym, by nie uciec. Teraz jestem w stanie zrobić duże zakupy na obiad, stać w kolejce i podać  banknot 100 zł, czekając, aż mi wyda. Jedyne co zostało mi do opanowania, to płacenie kartą, ale jakoś szczególnie mnie to nie pociąga.

-chodzenie do parku sama : To akurat dość szczegółowo opisywałam na blogu. Zaczynałam od spacerów z chłopakiem, gdzie każde 5 min w parku było sukcesem. Bardzo mnie te spacery cieszyły i były to moje początkowe sukcesy. Czasami była to jedyna radość w ciągu całego dnia. Wchodzenie i wychodzenie. Uciekanie biegiem do domu. Satysfakcja, jak się udało. Ale długo myślałam, że nie dam rady iść sama. Zaczęłam chodzić i siadać na ławce tuż przy wyjściu. Na początek wytrzymałam 5 min. Teraz mogłabym siedzieć w nieskończoność. Czasami zostawiam psa samego, biorę książkę, siedzę na ławce i czytam, a potem idę po zakupy. Regularnie chodzę z psem na spacery, gdzie rano spotykam się ze znajomą. Przez 40min stoimy razem, rozmawiamy, podczas gdy psy się bawią  biegają za piłką. W zimie powiedziałabym, że jest to niemożliwe i nie do osiągnięcia..

-dłuższe spacery z psem: Przyznam szczerze, że bywały chwile, kiedy wyjście z psem przed blok, wydawało się niemożliwe. Miałam wtedy duże wyrzuty sumienia i cierpiałam, że zawodzę nawet psa. Wychodziłam i kręciłam się jak najbliżej bloku, by móc w każdej chwili wrócić. Gdy chłopak wyjeżdżał ze strachem myślałam, że nie dość, że będę sama, to jeszcze czekają mnie przynajmniej 3 spacery dziennie, gdzie nikt mnie nie wyręczy, bo zwyczajnie nikogo innego nie będzie, a pies będzie musiał wyjść. Wieczory były najgorsze, odliczałam czas do następnego spaceru, nie pewna, czy dam radę. Teraz odliczam czas do spaceru, bo jest to dla mnie przyjemność, coś co pozwala mi naładować się pozytywną energią, wstać rano z łóżka, przewietrzyć się, rozbudzić. Pies odegrał nie małą rolę, w tym, żeby mi pomóc. Spacerujemy sobie teraz ile chcemy i obie jesteśmy zadowolone.

-spotkanie z koleżanką: Dzięki temu blogowi poznałam wspaniałą osobę, z która udało mi się spotkać. Nie powiem, by było to dla mnie łatwe, wręcz bardzo trudne i biłam się z myślami czy dam radę. Do ostatniej chwili zastanawiałam się czy dam radę i nie mogłam usiedzieć na miejscu. Kręciłam się po domu, ale nie chciałam rezygnować, chciałam podołać i podołałam. Potem była radość i zmęczenie. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie ponownie mi się uda, bo jeden raz, to stanowczo za mało, a znajomość warta jest podtrzymania i pragnę tego z całego serca. Skoro raz się udało to w końcu uda się i drugi. O ile osoba cierpliwie poczeka. :) 

-zostawanie samej w domu na parę dni:  Pamiętam, jak stworzył się problem. Mój chłopak dość długo nie pracował, co skutkowało tym, że siedział ze mną w domu, praktycznie bez przerwy. Jak ze wszystkim w tym zaburzeniu, gdy przestajesz coś robić, masz tego efekty. Nie zostawałam sama, więc po pewnym czasie przerażało mnie nawet 30min w samotności, bo przecież akurat coś w tym czasie mogłoby się wydarzyć, że potrzebowałabym pomocy.Postanowiliśmy z tym skończyć i zaczęliśmy ćwiczyć. Najpierw P. wychodził do samochodu i czekał 20 min pod blokiem, potem jechał na godzinę do moich  rodziców. Pamiętam ten stres jak dziś. Grałam w gry na kurniku, lub oglądałam po raz setny Magdę M., byleby choć trochę zagłuszyć nerwy. Bałam się, gdy jechał do mamy na weekend. Jeździłam wtedy do rodziców ( czego też się bałam), byleby nie zostać samą. Któregoś razu odważyłam się zostać u siebie, było bardzo ciężko, czas się wlókł, ale wytrwałam. W końcu P. znalazł pracę i chcąc nie chcąc, codziennie siedzę 10h sama. Ostatnio wyjechał nad 4dni. Miałam możliwość, by pojechać z rodzicami na działkę, ale zrezygnowałam. Postanowiłam zostać i sama sobie poradzić. Tym razem nie trzeba było robić mi zakupów i zostawiać pieniędzy tylko po to bym sobie coś zamówiła i nie musiała wychodzić z domu. Tym razem sama chodziłam do sklepu, gotowałam sobie obiady, a samotność zniosłam całkiem dobrze. Ataków paniki brak.

-odwiedziny znajomego w domu:  Jakiś czas temu, dostawałam paniki, jak tylko zadzwonił domofon, obawiając się, że może ktoś do nas idzie, wpadł z niespodziewaną wizytą. Bałam się nawet odwiedzin moich  rodziców, którzy przecież znają problem i wiedzieli w jakim jestem stanie. Gdy raz P. umówił się z kolegą tak się denerwowałam, trzęsłam i płakałam, że postanowił odwołać co oczywiście skończyło się moją rozpaczą i użalaniem nad sobą, jaka jestem beznadziejna. Wszystko spowodowane tym, że któregoś razu, zostając sama, postanowiłam zaprosić do siebie koleżankę. Gdy już się umówiłyśmy, nagle mnie trafiło. Atak paniki nie do opanowania, myśl co będzie, jak będę chciała żeby wyszła. Odwołałam. Od tamtego czasu, nie odważyłam się nikogo zaprosić. Teraz jednak wspomniany wyżej kolega wpada do nas okazyjnie pogadać, a ja siedzę razem z nimi, oglądamy kabarety i śmiejemy się. Wszystko w porządku, lęku brak. Aczkolwiek dawno już u nas nie był i znowu pojawia się niepokój jakby to było, więc chyba trzeba po prostu zorganizować spotkanie. Nie dawno napisał do mnie, czy może pożyczyć książkę, więc okazja jest idealna.

- pojechanie ( kiedyś) pod gabinet: Kto się wczytał wie, że moja terapia jak do tej pory odbywa się online i głównie ma na celu dotarcie do gabinetu. Swego czasu moim zadaniem było podjechać pod gabinet samochodem i wrócić do domu. O dziwo dałam radę, bez żadnych lęków. Musiałam się po prostu zdecydować. Niestety nie poszłam za ciosem, a gabinet jest teraz w innym miejscu, więc od tego tygodnia ponawiam próby i będę jeździć w nowe miejsce, aż w końcu wejdę na górę i zacznę normalną terapię, która przyniesie jeszcze większe efekty.

-stanie w korku:  Korek to jedna z moich największych zmor. Nie powiem, bym nadal czuła się na siłach stać w 10km korku, ale przeżyłam już parę razy mini korek i o dziwo nie wpadłam w panikę.

-wizyta w księgarni: Któregoś razu, będąc u rodziców po prostu tam poszłam. Nie myślałam, nie analizowałam, po prostu, co ma być to będzie. Nie brałam pieniędzy, przekonana, że nie będę w stanie nic kupić. Żałuję, bo byłam w stanie.

-zmniejszenie myśli hipochondrycznych: Jakiś czas temu, zaczęły mnie męczyć myśli dotyczące mojego zdrowia. Jednego dnia to, drugiego tamto. Miałam okres, że nie wychodziłam z łóżka, skupiając się na objawach, przekonana, że coś mi jest co napędzało atak paniki. Dzisiaj, mimo, że nadal boję się chorób, nadal wyszukuję objawy i nie raz jestem pewna, że mam raka, lub inną śmiertelną chorobę, nie jest to aż tak obsesyjne. Z tego powodu nie chowam się do łóżka, nie mam ataków paniki i nie myślę o tym 24h na dobę, choć niestety nadal bardzo często. Ale wierzę, że i z tym sobie poradzę. 

-rzadsze chowanie się do łóżka: Gdy dzieje się coś złego, mój sposób na radzenie sobie z tym, to powrót do łóżka, zakopanie się w kołdrę i nie wychodzenie, aż jakimś cudem się nie poprawi, ból się nie zmniejszy, a ja nie zacznę myśleć choć trochę bardziej pozytywni..Od jakiegoś czasu zauważyłam, że rzadziej mi się to zdarza, a jeśli się zdarza, to nie jest to tydzień, a dzień, czasem pół. Staram się jak najszybciej z łóżka wychodzić i unikać go jak ognia, bo to do niczego dobrego nie prowadzi. Wczoraj miałam ten nieszczęsny dzień, gdzie postanowiłam się położyć i wszystkie obowiązki odłożyć na bok, ale na szczęście czuję, że dziś już nie wyleżę. Pora wstać, bo jak słusznie zauważyła psycholog, to w niczym nie pomoże, a już na pewno nie przybliży mnie do realizacji celów, które sobie postawiłam i do których dążę. Nie przybliży mnie to też do pójścia do szkoły, nad którą tak rozpaczam i z której powodu właśnie się schowałam.

-więcej zajęć w domu: Nie jestem w stanie pojąć, jak mogłam spędzać całe dnie w łóżku, nie robiąc KOMPLETNIE NIC. Teraz chyba bym zwariowała po paru dniach, a kiedyś ciągnęło się to miesiącami..byłam w stanie, kiedy nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy..Po prostu każdy dzień mijał, a ja każdego dnia leżałam i nie robiłam kompletnie nic poza traceniem czasu przy komputerze. Teraz w moją codzienność może i wkradła się rutyna, ale przynajmniej daleko mi do tego, co było kiedyś. Przynajmniej mam jakieś obowiązki, których się trzymam,  rutyna spowoduje tylko to, że wymyślę sobie nowe.

-zakupy na bazarze: Tak blisko, a jednak przez tyle czasu za daleko. Do czasu, aż zaczęłam terapię, nie byłam tam dwa lata. Bazar znajduję się za dużą ulicą, a co dla mnie najgorsze, trzeba czekać na światłach, a nic bardziej mnie nie denerwuje niż czekanie i stanie w miejscu. W jakiś sposób ogranicza mi to możliwość ewentualnej ucieczki, bo muszę się zatrzymać, poczekać, a w trakcie ataku paniki każda sekunda wydaje się być wiecznością. Dlatego dość długo zwlekałam z udaniem się tam i nadal miewam opory, ale jestem w stanie pójść. Gdy chodzę regularne lęk znika. Ostatnim razem jak tam byłam, jeszcze przed wyjazdem na działkę, pochodziłam po straganach, kupiłam coś dla psa, a także dla siebie na słynnych stoiskach "wszystko po 5zł". Wciąż jednak muszę pilnować, by udawać się tam regularnie, bo łatwo to zaprzepaścić. 

-pójście na przystanek autobusowy ( próba przejechania się-nieudana): Ta próba nie należy do udanych, ale był to pierwszy krok i od tamtej pory zawsze przy sobie noszę dwa bilety, w razie, gdyby mnie tknęło i chciałabym spróbować. Wtedy nie powstrzymają mnie wymówki w postaci braku biletu. Mimo, że poszłam na przystanek i czekałam na autobus, gdy podjechał nie udało mi się do niego wsiąść, ale samo podjęcie takiej próby też się liczy..w najbliższym czasie wsiądę, zobaczycie.

-chodzenie czasem na rolki: Rolki to moja stara miłość. Kiedyś potrafiłam jeździć pół dnia po całej Warszawie. Potem przestałam jeździć w ogóle. W tym roku udało mi się je odgrzebać. Jeździłam parę razy, a później z lenistwa i braku silnej woli zaprzestałam. Ale byłam, czułam się dobrze i odważyłam się na to, pomimo lęku, że w trakcie jazdy dostanę zawału serca od wysiłku. Wiem, głupie.


Ufff, ciekawe czy ktokolwiek dotarł do końca. Muszę przyznać, że trochę mi to pomogło. Warto czasem spojrzeć na to co się udało. Bo pisząc o tych złych rzeczach, faktycznie może wydawać się, że nic nie osiągnęłam..

ciężkie dni, jak pogodzić się z tym co stracone?

czwartek, 6 września 2012

Ostatnie dni były dla mnie bardzo ciężkie. Nie rozmawiałam o tym zbyt wiele, większość dusiłam w sobie, ale rozpoczęcie nowego roku szkolnego, to zawsze było dla mnie coś dużego. Zawsze wiązało się to z lękiem przed tym czy podołam, czy nie będę mieć nawrotu, a od dwóch lat wiązało się to z nadzieją, że nareszcie uda mi się wrócić i zaocznie dokończyć liceum. Co semestr powtarzałam sobie "od września". Potem mijał wrzesień więc zmieniałam "od stycznia", a jeszcze później na "po wakacjach to już na pewno". I tak czas mija, a ja nadal jestem tam gdzie byłam i to cholernie boli. Tęsknię za swoim straconym życiem. Tęsknię za nauką, obowiązkami, regularnymi wyjściami. Tęsknię za zwyczajnymi, codziennymi rzeczami, które wykonujesz przed wyjściem z domu. Tęsknie za marznięciem na przystanku w zimę, rano, kiedy jeszcze jest ciemno, ale trzeba iść do szkoły czy do pracy. Tęsknię za tęsknieniem za weekendem, dniem wolnym, odpoczynkiem. Brakuje mi tak zwyczajnych rzeczy, że jest to aż żałosne. Chcę się rozwijać, chcę zakuwać, chce nie mieć wolnego czasu z powodu natłoku zajęć. Chce nie mieć czasu na książki, chce wracać do domu zmęczona, udać się na drzemkę, a po drzemce zabrać się za wszystko co mus być wykonane na następny dzień. Chce wychodzić, chodzić na tenisa, na rolki, pograć w siatkówkę, iść z chłopakiem do restauracji, do kina, na kręgle, spotkać się ze znajomymi, iść z koleżankami na zakupy, kupić tonę niezdrowego jedzenia i całą noc oglądać filmy. Chce po prostu być zwyczajną, młodą osobą, która może w każdej chwili zrobić to, na co ma ochotę, niczym nie blokowana. Chcę iść na warsztaty z pisania, zapisać się do klubu książki, iść na kurs dogoterapii, uczyć się języków. Chce stać w korku w autobusie i czytać książkę, spacerować po starówce gdy pada śnieg, oglądać fajerwerki na mieście w sylwestra, zobaczyć świąteczne wystawy na mieście, pojechać nad jezioro i nad morze. Siedzieć w ławce, robić notatki i zakuwać do testów, stresować się egzaminami, a potem świętować ich zdanie. Iść do fryzjera, przefarbować się na fioletowo, lub ściąć na łyso, obojętnie, byleby móc zrobić wszystko to co przyjdzie mi do głowy.
Tymczasem ani jedna  tych rzeczy, którą wymieniłam nie jest możliwa, chyba że będę siedzieć i jeść i oglądać filmy, przy tym płacząc bo to nie to samo.
Nie wiem co się stało, ale wrzesień podziałał na mnie tak, że dzisiejszy dzień znowu spędziłam w łóżku. Mimo osiągania jakiś sukcesów, wciąż mam wrażenie, że stoję w miejscu, nie wiem jak sobie pomóc, nie umiem sobie pomóc. Potrzebuję porozmawiać, wypłakać się, wydusić wszystko z siebie..potrzebuję motywacji, siły, chęci i wiary..Nie chcę już stać w miejscu. Nie chcę już by jednym celem w ciągu mojego dnia było zrobienie zakupów i ugotowanie obiadu. To ja już wolę schować się pod kołdrę i dać porwać cierpieniu, wszystko, byleby nie ta monotonia i wrażenie, że cokolwiek nie robię i tak nic się nie zmienia. Nie umiem w niczym wytrwać. Obiecuję sobie masę rzeczy, a potem nic z tego nie realizuję. Postaram się dzień, dwa, a potem wszystko się urywa..Entuzjazm opada, a ja znowu marnuję czas..Wszystko się tak przeciąga, przedłuża, mam wrażenie jakbym czas przeciekał mi między palcami..Wszystko ciągle jest przekładane, bo a to to, a to tamto i wszystko tak się dłuży. Potem mija tydzień i to co miało być zrobione, nie jest zrobione, ani nawet nie zaczęte czy zaplanowane..Nie umiem nawet pozbierać myśli, by przekazać to, o co mi chodzi. Męczę się w środku,  ukrywam , duszę. Mam poczucie, że nie powinnam nikomu mówić, żeby nikogo  nie martwić, albo żeby nikt mi nie powiedział, że zamiast lepiej, jest ze mną gorzej, że moje leczenie i moje walczenie nie ma sensu..Może nie ma? Może faktycznie tak jest..

Walka, zwątpienie, cel.

środa, 5 września 2012

Dzień za dniem..i znowu dopada mnie monotonia. Czuję, jakbym po raz kolejny utknęła w martwym punkcie, będąc o krok, od pójścia dalej. Wstaję rano i zastanawiam się co będę robić, co zrobić, by uczynić ten dzień lepszym, co zrobić by być bliżej wyzdrowienia. Co mogę zrobić sama, bez niczyjej pomocy? Jak walczyć, jak wygrywać, jak się zmotywować i jak się przełamać?
Nade mną wciąż " wisi" terapia. Psycholog zapewniła mnie, że nie zrezygnuje ze mnie, nie ważne ile miałoby to potrwać, da mi tyle czasu, ile będzie potrzebne i będziemy pracować tyle, aż w końcu się uda. Dostałam zadanie, by wypisać wszystko, co od czasu rozpoczęcia terapii udało mi się osiągnąć. A może już o tym pisałam?
W każdym razie, każdego dnia toczę walkę ze sobą, swoimi nastrojami, chęcią poddania się  rzucenia wszystkiego w jasną cholerę...Tylko czy to coś da? Czy to zmieni moją sytuację? Powtarzam sobie, że nie, choć cichy głosik w mojej głowie podpowiada mi, że i tak nic się nie zmienia. Ale to nie prawda. Zmienia się, tylko ja tego nie widzę, nie jestem w stanie dostrzec. Bo chciałabym by efekty były już, natychmiast..Niedługo, co zadziwiające, minie rok, odkąd zaczęłam prowadzić tego bloga..nie mogę w to uwierzyć, dlaczego to tak szybko mija..Chcę więcej czasu, więcej czasu na pracę, szybsze efekty, chcę być zdrowa już, teraz, natychmiast!! Ale spokojnie, wszystko spokojnie. I tak jest ciągle. Wewnętrzna walka, wewnętrzne dialogi, przekonywanie samej siebie..
Teraz jest dla mnie ciężki okres, bo rozpoczął się nowy rok szkolny. Gdy w poniedziałek wyszłam na spacer z psem i wszędzie widziałam dzieci i młodzież wracających z rozpoczęcia powstrzymywałam się, by nie rozpłakać się na ulicy. Mija kolejny rok, a ja wciąż nie jestem w stanie wrócić, wciąż jest na tyle źle, bym nie była w stanie kontynuować nauki. Tyle mnie ominęło, tyle straciłam i nigdy tego nie odzyskam. Gdybym chociaż mogła zyskać nowe doświadczenia, dążyć do celu, zdać maturę, pójść na studia..może w końcu pogodziłabym się ze stratą i przestała uważać siebie za kogoś niewartego uwagi, bo bez żadnej wiedzy, bo bez skończonej szkoły..Część moich marzeń pewnie nigdy się już nie spełni. Część jest już stracona. Tak bardzo chciałabym codziennie rano ubierać się i wychodzić do pracy, do szkoły, gdziekolwiek, byleby mieć cel, sens w życiu, robić coś z czego ja i inni mogliby być dumni..Coś, co dawałoby mi satysfakcje, lub chociaż pieniądze, które potem mogłabym wydać na to co potrzebuję..Chcę być samodzielna, odpowiedzialna, wykształcona. Nie chcę całego swojego życia spędzić jak teraz. Zdaję sobie sprawę, że życie wielu osób wygląda podobnie jak moje. Nic poza sprzątaniem, gotowaniem, spacerami. Ale ja tak nie chcę. Nie zostałam do tego stworzona i duszę się w takiej sytuacji, mam dość, potrzebuję zmiany, potrzebuję celu i dążenia do jego osiągnięcia. To tak bardzo boli. Boli, że miałam być kimś innym, niż teraz jestem, niż się stałam.
Próbuję myśleć pozytywnie, próbuję się nie poddawać i wierzyć w to, że z czasem tak właśnie będzie. Póki co jest to dla mnie odległa przyszłość, która wydaje się niemożliwa, ale przecież ciężka praca nad sobą musi w końcu przynieść efekty..Czasami jestem zagubiona, czasami nie wiem co robić, jak robić i po co..Ale póki co walka z tym, jest moim jedynym celem. Tym najważniejszym , bo jak już ją wygram, to będę mogła robić co tylko chcę i nikt mnie nie powstrzyma..

Wracam do gry.

poniedziałek, 3 września 2012

I...miało być pięknie, a wyszło..jak zwykle? Chyba najwyższy czas, by ustawić sobie przypomnienie w telefonie, bo inaczej blog zarasta kurzem, a moje nieprzelane emocje czekają by znaleźć ujście i niedługo źle się to skończy.
Co nowego? Urlop na działce minął. Przebiegał zadziwiająco pomyślnie. Przez 3 tygodnie, które tam spędziłam przewijało się wiele osób, co pozwoliło mi sprawdzić jak ja i mój organizm reagujemy w takch sytuacjach. Zaskakująco dobrze. Jeśli chodzi o statystyki : ataków paniki 0. Nie raz pojawiało się zmęczenie, wieczorny smutek i tęsknota za domem, ale wyjazd uważam za niezwykle udany i pomocny w procesie mojego "zdrowienia". Dzięki niemu mogłam nastawić się na sytuacje, które wcześniej budziły we mnie lęk. Przebywanie z ludźmi, rozmowa, wspólne siedzenie przy stole..to wszystko przed wyjazdem było omawiane na terapii, jako coś, co może wzbudzić lęk, niechęć i problem z poradzeniem sobie. Byłam nieco zaskoczona, gdy swobodnie poruszałam się po działce, "udzielałam towarzysko" i szczerze mówiąc, już brakuje mi tych czasów i chętnie wróciłabym, by przez kolejne 3 tygodnie pobyć na świeżym powietrzu..Niestety tak się nie da, bo trzeba wrócić do ciężkiej pracy nad sobą i swoją nerwicą. W ubiegłym tygodniu przeżywałam bardzo duży kryzys. Po raz pierwszy od roku zaplanowaliśmy 3 dniowe spotkanie na działce ze znajomymi, na które bardzo się cieszyłam i w końcu byłam gotowa jechać..Ostatnie takie odbyło się w marcu, co jak opisywałam tutaj, było dla mnie zbyt trudnym wyzwaniem i..nie podołałam. Tym razem byłam gotowa, czułam, że jest to ten moment..do czasu, gdy w środę wieczorem nie zaczęłam się źle czuć. Przeraźliwy ból głowy przy każdym ruchu odebrał mi wiarę w to, że wszystko będzie dobrze. Następnego dnia mieliśmy przecież wyjechać, by być tam wcześniej. Z nadzieją, że to tylko chwilowe poszłam spać, a rano obudziłam się ze stanem podgorączkowym i było tylko gorzej. Wiedziałam już, że nie pojadę, że jest  to ponad moje siły, by udało mi się pojechać z przeziębieniem. Zapadłam się w sobie, załamałam. Jak zawsze, gdy poniosę porażkę, schowałam się do łóżka i zaczęłam rozpamiętywać WSZYSTKO co kiedykolwiek mi się nie udało, wszystkie złe chwile, wszystkie koszmarne wspomnienia zaczęły atakować mnie falami..czułam, że nie wytrzymam tego cierpienia, że już nigdy nie będzie dobrze, że sama siebie oszukuję, twierdząc, że jest lepiej a tak naprawdę wciąż tkwię w miejscu i nie jestem w stanie nic zrobić. Byłam pewna, że to  już koniec, że nigdy się nie pozbieram, nigdy ni odzyskam nadziei i wiary w to, że ja także mogę być szczęśliwa. Myślałam,że do końca życia pozostanę w łóżku, cierpiąc i płacząc i przeklinając swój los..Pożegnałam chłopaka z łzami w oczach i wróciłam pod kołdrę, starając się nie wypłakać sobie oczu..Wszystko przecież przepadło, znowu nie wyszło, znowu się nie udało, znowu zawiodłam, zawaliłam, nie podołałam..znowu przyniosłam wstyd i rozczarowanie. Wysłałam rozpaczliwego maila do psychologa, informując, że do gabinetu to ja na pewno nie dotrę i nie wiem jaki sens jest mojej terapii, skoro ciągle w tym tkwię i tkwić będę do końca swoich dni, bo dla mnie już nie ma ratunku.
Ratunkiem okazała się moja mama, która mimo moich protestów następnego dnia rano wpadła do mnie do  mieszkania i nie zważając na mój sprzeciw spakowała mnie, prawie, że ubrała i wsadziła do samochodu. Czułam się już fizycznie lepiej, więc jakimś CUDEM udało mi się tego dokonać. Dojechałam, byłam, straciłam tylko jeden wieczór. Był to olbrzymi sukces. Podczas tych dwóch dni nie było jednak tak kolorowo, bo dopadł mnie atak paniki. Niedziela popołudnie, wisi nade mną powrót do Warszawy, a my siedzimy i gramy w karty. Gra-my w karty. Ja gram. I wtedy mnie trafiło. Siedzę przy stolę, biorę udział w grze, a co jak źle się poczuję, co jak będę chciała przerwać, co powiem, co zrobię, co się stanie? Stopniowo nakręcałam się coraz bardziej, gra już dawno się skończyła, wszyscy zaczęli się pakować, co podziałało na mnie jeszcze gorzej. Do czasu, aż wyjechali dzielnie walczyłam z lękiem, ale kiedy nic mnie już nie hamowało, zaatakował ze zdwojoną siłą. Nie wyobrażałam sobie, w takim stanie wsiąść do samochodu. Potrzebowałam czasu, by się uspokoić, przekonać samą siebie, że nic się nie dzieje. W tamtym momencie, byłam święcie przekonana, że nigdy nie będę w stanie wrócić, lęk nie minie, a ja utknęłam tam na zawsze. Chciałam tylko, by to sobie poszło, poczuć się bezpiecznie, nie zemdleć. Mimo to nie wzięłam żadnej tabletki. Dałam sobie czas i...w końcu skończyłam w samochodzie, a podczas drogi powrotnej zachowałam spokój i tak o to dotarłam do domu.
To było tydzień temu, dziś czekam na chłopaka, który po 4 dniach wizyty u mamy wraca do domu. 4 dni sama. Na mojej głowie pies, zakupy. Ataków paniki brak. Przetrwałam. A pamiętam, jak jeszcze niedawno, było to niemożliwe. To chyba jednak dowód na to, że jednak coś się zmienia..Chyba muszę sięgnąć do swoich starszych postów, by uświadomić sobie, gdzie byłam na początku tej drogi, a gdzie jestem teraz, bo moim problemem wciąż jest nie docenianie tego, co udało mi się osiągnąć, a rozpamiętywanie porażek. Jednak chyba coś się zmienia, jak myślicie? :)
Dziękuje Anonimowemu za komentarz, bo zmusił mnie on do napisania tego posta, proszę o takie częściej. :) Niestety, jednym z kolejnych moich problemów, nad którym bardzo ubolewam, jest problem z robieniem czegoś regularnie..Bardzo pomaga mi pisanie tutaj, ale w momencie, kiedy wypadnie się z rytmu i jest to odkładane z dnia na dzień..wychodzi jak wychodzi. Ostatnio nawet mój tata, jako jeden z czytelników, zwrócił mi uwagę, że nie mogę tak postępować, czym mnie bardzo zdziwił, bo byłam pewna, że nikt tu już nie zagląda, a na pewno nie on. :)
Pozdrowienia dla tych, co jeszcze to czytają. :)

Kolejny miesiąc do przodu..

wtorek, 7 sierpnia 2012

Dziś mija dokładnie miesiąc od czasu mojego ostatniego posta. Jestem zła na siebie, bo miało być inaczej, a wyszło jak zwykle. Długo się zbierałam do tego, by coś napisać, ciągle to odkładałam, aż w końcu zaniedbałam całkowicie. Nie wiem, czy ktokolwiek tu jeszcze zagląda,a jeśli nie, to tylko i wyłącznie z mojej winy, przez co jestem jeszcze bardziej zła na siebie i swoje problemy z regularnością.
Wiele się wydarzyło przez ten miesiąc. Nie wiem od czego zacząć, ale może od pozytywnego wydarzenia, które mimo, że kosztowało mnie dużo nerwów, dało też dużą psychiczną siłę i poczucie, że może jednak uda mi się z tego wyjść.
Okazało się, że zakładając bloga, nie tylko mam możliwość wypisać swoje żale, podzielić się sukcesami, lecz także, o dziwo, bo nigdy przez myśl nie przeszło by mi coś podobnego, mogę kogoś poznać. Tak, moja droga wierna komentatorko, o Tobie mowa. :) Pomimo, że spotkanie miało się odbyć w moim parku, a więc miejscu stosunkowo dla mnie bezpiecznym i blisko domu, bardzo bałam się, że nie podołam. Wszystko było dobrze, aż do dnia spotkania, kiedy z minuty na minutę zmieniałam decyzję czy wytrwać, czy odwołać. Nie wiem czy by mi się udało, gdyby nie moja pani psycholog, z którą rozmowę miałam tuż przed i która kategorycznie zabroniła mi odwoływania spotkania. Po zakończonej rozmowie kazała mi się czymś zająć, a po 20 min zadzwoniła, żeby się upewnić, że nie odwołałam i nadal walczę. Tak naprawdę, najtrudniejszy w tym wszystkim był moment wyczekiwania. I poczucie, że jeśli odwołam to poniosę porażkę, będę beznadziejna, będzie mi wstyd i glupio i nie wybaczę sobie, że nie dałam rady. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, miałam poczucie, że zemdleję, nawet jak nie wyjdę z domu, denerwowałam się samym faktem, że ktoś do mnie jedzie, że z kim jestem umówiona. Jak potem omawiałam to zdarzenie z psychologiem to okazało się, że nie chodzi o to co ktoś by sobie o mnie pomyślał, że nie dałam rady, że odwołałam, ale o to, że ja sama nie potrafię zaakceptować swojej porażki, że nie potrafię dopuścić do siebie, że mam prawo źle się poczuć, że mam prawo coś odwołać. Czuję się zawsze i wszędzie tak zobowiązana, że to mnie zabija i wpędza w nerwicę. Nie pozwalam sobie na błąd, nie pozwalam sobie na gorsze samopoczucie. Porażki wpędzają mnie w doła, sprawiają, że chowam się do łóżka niezdolna do niczego, przeklinając siebie i będąc pewna, że skoro teraz się nie udało ,to już nigdy przenigdy się nie uda i na zawsze pozostanę beznadziejna i nie warta niczyjej uwagi..To nad tym muszę pracować..dopuścić do siebie, że nie zawsze się uda i nie zawsze znaczy to, że następnym razem będzie podobnie.
Wracając do spotkania- gdy już doszło ono do skutku, poziom lęku opadł i czułam się zadziwiająco dobrze, pomimo tego, że był niesamowity upał co zazwyczaj zwiększa poziom lęku- bo przecież można zemdleć. W każdym razie dziękuję dobrej duszy, za to co dla mnie zrobiła, bo nikt dawno nie zrobił dla mnie czegoś tak miłego. <serce>
Po spotkaniu emocje opadły a ja byłam wykończona..dochodziłam do siebie 1,5 dnia, a przede mną było kolejne zadanie..Wybrać się z mamą na 2,5 tygodniowy urlop poza miasto, na działkę. Najbardziej przerażała mnie droga. Po pewnej wiycie w centrum handlowym , kiedy poczułam się słabo w samochodzie, nie wyobrażałam sobie, bym mogła wytrwać podczas 50min podróży na działkę. Byłam pewna, że się nie uda, że to wszystko na nic, że mogę się pożegnać z urlopem, z wypoczynkiem nad rzeką, spacerami z psem.. Mój P. uparł się jednak, byśmy każdego dnia trenowali i wychodzili wieczorem pojeździć samochodem ,tak żebym się oswoiła i przekonała, że nic się nie dzieje. Dzień przed planowanym wyjazdem, gdy jak zwykle wyszliśmy poćwiczyć..nasze plany w trakcie zmieniły się. Zapadła spontaniczna decyzja by jechać i ani się obejrzałam, byliśmy w drodze. Postanowiłam zaryzykować, pójść na żywioł..co ma być to będzie..i tak oto. siedzę tu już drugi tydzień. Ale o tym napiszę jutro, bo dziś mój post jest już wystarczająco długi, a co za dużo informacji na raz..to nie zdrowo.
Do usłyszenia, o ile jeszcze ktokolwiek tu zagląda..

hurra, hurra, hurra!

sobota, 7 lipca 2012

Zwlekałam z napisaniem tego posta, bo..bo wciąż do mnie nie dociera to, co dziś mi się udało! Otóż dziś rano, po raz pierwszy od 2 lat moja noga stanęła w...centrum handlowym! Nie wierzę, nie dociera to do mnie. Może to mi się tylko śniło, wydawało?
A wszystko dzięki temu, że P. mnie przycisnął. Próbowałam się wymigać, odłożyć, mówić że nie dziś, że kiedy indziej..ale tym razem nie odpuścił i..postanowiłam, że spróbuję, że chociaż zejdziemy do samochodu...Najpierw miałam w nim tylko posiedzieć, potem mieliśmy tylko dojechać do pewnego momentu i skręcić do domu, a potem mieliśmy tylko minąć centrum handlowe nie zatrzymując się. Potem mieliśmy tylko wejść i wyjść..a potem już spacerowaliśmy po galerii, wjechaliśmy na drugie piętro, nawet chwilę posiedzieliśmy na ławce. Sklepy były jeszcze zamknięte, bo przyjechaliśmy za wcześnie. Szkoda, bo może nawet bym coś kupiła? Może dłużej byśmy posiedzieli?
W drodze, myślałam, że nie dam rady,wszystko we mnie krzyczało, że chcę do domu, że lepiej zawrócić, że muszę uciekać, że się boję, że zemdleję, a nie chcę mdleć, że wolę wrócić i nie ryzykować strachu i omdlenia..Ale nie wypowiedziałam swoich myśli na głos, choć stoczenie z nimi walki nie było proste. Gdy wysiadłam z samochodu było już prościej. Ale po 15min poczułam, że mam dość jak na pierwszy raz, a raczej, że mój organizm ma..Na dworze gorąc..Wsiadając do nagrzanego samochodu było mi źle i pierwsze chwile denerwowałam się, że zemdleję zanim dotrzemy do domu, ale nic takiego się nie stało. Poszliśmy jeszcze do parku, ale zaczęłam czuć się zmęczona, mimo, że tak naprawdę nie miałam żadnych fizycznych objawów lęku.
Co dziwne jak myślę o tym sukcesie jestem szczęśliwa, ale..chce mi się płakać. Nie wiem dlaczego, po prostu mi się chce. Jednocześnie ze szczęścia, wzruszenia..i lęku, że sobie nie poradzę, że nie dam rady. Ciężko mi się było odnaleźć, nie mogę uwierzyć, że tam byłam, że szłam wśród ludzi..wszystko to takie dziwne, dziwnie to brzmi jak to mówię..Boję się, że to tylko złudzenie, że to wszystko zaraz z powrotem się rozsypie. Boję się uwierzyć, że jest lepiej, boję się uwierzyć, że z tego wychodzę, bo boję się, że jak w to uwierzę, jak zacznę się z tego cieszyć, to wszystko z powrotem się posypie i wrócę do punktu wyjścia..Targają mną silne emocje dziś..jednocześnie zmęczenie, jednocześnie przebłyski szczęścia, niepewności, zwątpienia..Boję się uwierzyć, boję się ucieszyć..boję się zwyczajnie rozpłakać ze szczęścia, że się udało..
Jutro próbujemy znowu. Nadal jest to wyzwanie. Nadal nie jestem pewna, czy się uda..Ale nie mogę doczekać, aż pochwalę się psychologowi, że się udało. We wtorek mam wspólną sesję z panią psycholog i chłopakiem ,na której ma pomóc mu powiedzieć, jak ze mną postępować by mi pomóc..Jej zdaniem otoczenie w okół mnie zbyt mi pozwala na trwanie w chorobie, poprzez to, że nie chcą mnie do niczego zmuszać więc przyzwyczaili mnie do tego, że ode mnie się nic nie wymaga..Oczywiście nie robią tego specjalnie, po prostu każdy chce żeby było jak najlepiej i tak jak ja chcę i nic na siłę..ale podobno tak być nie może. Ale ja nie umiem tego tak wytłumaczyć ładnie jak pani psycholog..Ale coś czuję, że od tego wtorku przestanie być tak miło i przyjemnie...:P
Do tego za tydzień ma przyjechać mama P. Stresuję się, boję jak będzie. Mamy jechać na działkę. Pojawia się lęk, że nie dam rady, że zawiodę, co jak dostanę ataku paniki...Ale staram się jeszcze te myśli od siebie odsuwać..pewnie zacznę jęczeć o tym w połowie tygodnia..
Póki co dziś relaks i zbieranie sił na jutrzejszy poranek..trzeba iść za ciosem..
Gdyby nie te cholerne deja wu i obawy, że to rak, a nie natrętne myśli i wmawianie sobie, to byłabym całkiem zadowolona. :)

Pozytywy..przybywajcie!

czwartek, 5 lipca 2012

Jak tak dalej pójdzie, to znowu przestanę pisać, a co za tym idzie, znowu będę dusić wszystko w sobie, co NIGDY nie wychodzi mi na dobre..Tylko tak bardzo chciałabym napisać coś pozytywnego, a w głowie ciągle przewijają się negatywy. Mam wrażenie, że nawet jak zacznę od tych dobrych rzeczy, to pod koniec notki i tak zejdę na to co złe, wyżalając się i wyrzucając z siebie, to co złe. Ale obiecałam pewnej osobie, że postaram się zwracać uwagę, na to co dobre i na to, co udało mi się osiągnąć, bo ostatnio, poza smęceniem nic innego nie robię. A chciałabym też dawać nadzieję. Udowodnić sobie i tym, którzy to czytają, że z tego da się wyjść. Że walka, zaciętość popłaca, że dzięki temu zbliżamy się do celu, do tego, by nasze życie było takie, jak sobie wymarzyliśmy.
Odkąd mam terapię, zaczyna być coraz lepiej. Wszyscy w okół dostrzegają postępy, a ja chciałabym by było lepiej i lepiej i jeszcze lepiej..Przestaję doceniać to, co udało mi się osiągnąć co powoduje złość na samą siebie. Bo nie to sobie obiecywałam, kiedy parę miesięcy temu, zaszywałam się pod kołdrą nie wychylając spod niej czubka nosa. Wtedy to przysięgałam sobie, że każdy swój sukces będę traktować jak sukces życiowy, z którego będę dumna. Przypomnę sobie te chwile, kiedy nie byłam w stanie nic przełknąć z nerwów przez parę dni i będę dziękować sobie, że to już minęło i nie dopuszczę do tego, by wróciło. Tak więc doceniam i nie dam temu wrócić. Za żadne skarby. Nie wrócę do stanu, gdzie bałam się posiedzieć w parku 5 min.
Teraz codziennie rano wychodzę sama na spacer, bawię się z psem, spotykam ze znajomą, a podczas gdy psy się bawią, my stoimy i rozmawiamy. Najczęściej o naszych pupilach, ale czasem schodzi też na inne tematy i muszę powiedzieć, że czuję się zwyczajnie. Czuję się normalnie, bez nerwów, bez ataków, powoli potrzeba ucieczki maleje, po prostu stoję, jak każdy zdrowy człowiek i rozmawiam. Te spacery dodają mi siły i energii na cały dzień. Sprawiają mi radość i dzięki nim zaczynam wierzyć w siebie. Zapewniają mi też kontakt z innymi ludźmi, rozmowę z nimi, przekonanie się, czy jeszcze potrafię wśród nich przebywać. Jak widać potrafię, co bardzo mnie cieszy. :)
Ostatnie upały dają mi w kość. Ale mimo wszystko, zmuszam się by wychodzić, nie chcąc zmarnować tego, co osiągnęłam, bo bardzo ciężko to wypracować, a bardzo łatwo stracić, poprzez wypadnięcie z rytmu.
Mimo, że im więcej walki mnie kosztuje każdy dzień, mimo, że pora, na większe wyzwania, ciesze się, że w końcu coś się ruszyło ,że w końcu mam perspektywy na to, by moje życie wyglądało tak jak ja chcę, a nie tak jak zażyczy sobie moja nerwica. To ja kieruję swoim życiem i nie dam go sobie zniszczyć. I tak wystarczająco dużo czasu już straciłam ,a teraz powoli, bo powoli staram się je odbudować. Bywa ciężko, czasami ma ochotę się rzucić wszystko w cholerę..ale wspomnienia tych dni, kiedy bałam się wszystkiego, dają mi siłę. Nie chcę czuć się już tak jak wtedy. Chcę być szczęśliwa, chcę się spełniać. I będę, choćbym miała z tym walczyć do usranej śmierci.
A tymczasem, nie mogę się już doczekać jutrzejszego porannego spaceru..daje mi to taką namiastkę życia, które utraciłam, bo czuję się dobrze, bo czuję się jak przed chorobą..:)
A w weekend kolejne wyzwania. Powoli wchodzę na wyższy poziom, który zaprowadzić mnie ma do wyzdrowienia..jeszcze długa, ciężka droga przede mną, ale grunt to zacisnąć zęby i powiedzieć sobie, że nie dam się temu dziadostwu. Wszystko siedzi w mojej głowie, a kto inny, jak nie ja ma nią sterować? :)
No cóż, mam nadzieję, że dziś chociaż trochę bardziej pozytywnie niż ostatnio. :)

Wracamy do gry..

czwartek, 28 czerwca 2012

Psycholog wróciła z urlopu. Pora ponownie wziąć się w garść. Wracamy do planów dnia. Znowu każdego wieczoru trzeba się rozliczać z tego co udało się wykonać. Dziś poległam, przyznaję się bez bicia. W połowie dnia schowałam się do łóżka i zamówiłam pizzę, mimo, że przeszłam na dietę. Jestem na siebie zła, że tak wyszło, próbowałam z tym walczyć, ale to okazało się silniejsze ode mnie. Miałam swoje powody, o których nie chcę tu pisać.
W każdym razie dzisiejsze emocje mnie wykończyły. Już dziś sobie odpuszczę, a od jutra ruszę pełną parą..Mam parę zadań do wykonania. Napawają mnie one lękiem. Jak samo życie, do którego mam wrócić..Wydaje mi się to takie nierealne, niemożliwe.
Wczoraj na terapii trzeba było wrócić do przeszłości. Przypomnieć sobie czas, kiedy zaczęło być na powrót źle. Załamanie w liceum. Próba podniesienia się...i te ciągłe omdlenia, które w końcu doprowadziły do tego, że się poddałam, bo nie miałam siły z nimi walczyć, nie udało mi się z nimi wygrać, mimo, że bardzo się starałam. Musiałam opisywać, jak do nich dochodziło, przypominać sobie krok po kroku jak to wyglądało, jak przebiegało, co czułam, jakie miałam objawy fizyczne. Ponownie ujrzałam siebie w tramwaju, potem siebie na kolanach otoczoną ludźmi, W tle ktoś wzywał karetkę. Potem siebie na dworcu, prawie spadającą ze schodów, karetkę, tatę, który wybiegł ze spotkania by mnie odebrać i zawieźć do domu. Kolejna wizja to ja w szkole, pod koniec lekcji czułam że zbliża się ten moment, zdołałam jeszcze wyjść i powiedzieć koleżance, że muszę iść do łazienki. Ledwo szłam przez korytarz na ugiętych nogach, ledwo zamknęłam za sobą drzwi kabiny,a  potem obudziłam się już na podłodze. I kolejny telefon do taty.
Czy tak to znowu będzie wyglądać? Czy znowu zacznę wychodzić i znowu będę zmuszona ciągle zawracać głowę tacie by mnie odebrał, bo zemdlałam i nie jestem w stanie wrócić sama do domu?? Nie chcę. To rozgrzebywanie przeszłości spowodowało u mnie złe emocje..Jest mi ciężko do tego wracać, ciężko przypominać sobie to wszystko, pogodzić się z tym, jaką porażkę poniosłam.
Boję się, że teraz, jak już powoli zaczynam wychodzić, dojdę do momentu, w którym będzie to samo. Znowu zacznę mdleć, znowu nade mną będą gromadzić się ludzie..Nie umiem się z tym wszystkim pogodzić. Jestem w stanie zaakceptować otoczkę, która towarzyszy omdleniom w postaci gapiów, zapewniania, że nic mi nie jest..nie jestem w stanie zaakceptować karetki i nie jestem w stanie zaakceptować momentu wybudzania, kiedy wszystko wokół wiruje, a ja nie jestem w stanie zrobić nic, by to dobiegło końca. Zawsze jestem przerażona, że to nie minie, że tak już zostanie...Może dlatego macham rękami, co niektórzy uznają za drgawki...
Tylko jedynym wyjściem, by wyzdrowieć, jest zaakceptować te omdlenia, pogodzić się z nimi, polubić je..przestać się ich bać..czy to w ogóle jest możliwe? Czy kiedykolwiek mi się to uda? Na dzień dzisiejszy nie jestem sobie tego w stanie wyobrazić...

Trudny powrót do rzeczywistości..

środa, 27 czerwca 2012

Ostatnimi czasy ciężko odnaleźć mi się w nowej sytuacji...Zaszło tyle zmian, że nagle uświadomiłam sobie, jak wiele czasu spędziłam w domu..jak bardzo się zasiedziałam, jak bardzo jestem wyobcowana, odsunięta od społeczeństwa. Dopiero teraz dotarło do mnie ile czasu zmarnowałam i zastanawiam się jak mogłam tak żyć. Jak mijały te lata, a ja nadal tkwiłam w miejscu, nic się nie zmieniało. Każdy dzień taki sam, niczym nie różnił się od poprzedniego, nie robiłam nic, by sobie pomóc, by coś zmienić. Z perspektywy czasu patrząc na to w jakim stanie byłam mogę pokusić się o stwierdzenie, że wpadłam w stan depresyjny. Bo tak naprawdę było mi wszystko jedno. Większość czasu spędzałam w łóżku, na użalaniu się nad sobą.
Aż w końcu przyszedł taki dzień, w którym postanowiłam coś zmienić. Od tego czasu zmiany następują powoli, bardzo powoli.
Wczoraj poczułam się dziwnie mówiąc do mamy  "staram się wychodzić na 1,5 h dziennie". Poczułam się jak ktoś nie z tego świata. Ktoś inny, dziwny. Jak to wychodzę? Przecież każdy człowiek wychodzi? Nie umiem opisać tego uczucia..ale mam wrażenie, że teraz, gdy poczyniłam postępy, zwyczajnie nie mogę się odnaleźć, tak długo izolowałam się od świata, że teraz jest mi trudno.
Czuję się nieswojo wychodząc do ludzi. A przede wszystkim obawiam się o to, co będzie dalej. Pora na poważniejsze kroki..pora pójść dalej.. a ja tak strasznie się boję. Wciąż nie jestem gotowa. Pytanie, czy kiedykolwiek będę. Boję się, że nigdy nie poczuję, że to ten moment, by iść dalej. Że utknę teraz w tym miejscu, w którym jestem na kolejne parę lat, bo nie będę w stanie przełamać strachu przed powrotem do życia, do normalności, do ludzi. Strachu przed tym, że sobie nie poradzę, że nie podołam, że nie dogadam się z ludźmi, że zapomniałam już jak to jest po prostu żyć..robić to, co każdy człowiek robi na co dzień..
Podejrzewam że stąd też te ostatnie gorsze dni i natrętne myśli..znowu próbują mnie cofnąć, sprowadzić na dno..Nie chcę im się dać, a jednocześnie boję się im przeciwstawić. Bo to oznacza jedno- pora na większe wyzwania. Pora pojechać do psychologa, pora pójść do centrum handlowego, pora wejść do tramwaju, wyjść do ludzi..Boję się zaryzykować, spróbować, przekonać się, że będzie dobrze..Strasznie mnie to ostatnio męczy i znowu czuję potrzebę wypłakania się, wyżalenia, porozmawiania z kimś o moich obawach..Potrzebuję zrozumienia, uspokojenia, że sobie poradzę, że nic na siłę, że kiedy będę gotowa..Zapewnienia, że kiedyś będę gotowa, że kiedyś mi się uda.
Nie chcę znowu wracać do tego co było. Jestem pełna lęków, które aż się ze mnie wylewają..
Potrzebuję rozmowy. Przytulenia i wypłakania. Czemu zawsze chce mi się płakać, gdy nikogo nie ma w domu?!

Deja wu- daj mi spokój!

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Ostatnio męczy mnie okropne uczucie deja wu. Czasami trwa to sekundę. Nie jestem już pewna, na ile sama się nakręcam, a na ile faktycznie miewam deja wu. Obstawiałabym jednak to, że teraz sama już sobie wmawiam, analizuję wszystko co czytam, wszystko co widzę i stąd tak odbieram rzeczywistość a nie inaczej. Coś w rodzaju natrętnych myśli, których ciężko się pozbyć. Oczywiście boję się wszelkich schorzeń neurologicznych, raków i innych chorób, które już przychodzą mi na myśl. Martwię się, żeby to przypadkiem nie był objaw tego, że wariuję.
Staram się, naprawdę staram się o tym nie myśleć, zapomnieć, ale nie jest to takie proste. Jak naprawdę czymś się zajmę, to wszystko odpuszcza.
Dziś dodatkowo jest senny dzień , który najchętniej spędziłabym w łóżku, objawy się nasilają..Niemal usypiałam na stojąco.
Powiedziałam sobie dość. Nie dam się. Wstałam i wyszłam z domu na 1,5h. Poprawiło mi się- oczywiście na jakiś czas, bo teraz z powrotem wszystko wraca. Wniosek jest chyba jeden- brakuje mi zajęcia, siedzę, myślę, zbyt skupiam się nad tym jak odbieram wszystko w okół..Powtarzam sobie jak mantrę : NIC CI NIE JEST KOBIETO, WMAWIASZ SOBIE. A potem BUM. Znowu wydaje mi się przez sekundę, ułamek sekundy, że to już było, że to już widziała, czytałam, pisałam...a potem myśli : Ale czy na pewno? Może tylko sobie wmawiasz? Jesteś pewna, że tak Ci się wydaje, czy to tylko Twoja chora wyobraźnia i nerwica, która znalazła sobie kolejny słaby punkt i próbuje to wykorzystać na Twoją niekorzyść? Może tak naprawdę nic Ci się nie wydaje, może nie masz żadnego deja wu, a jedynie WMAWIASZ SOBIE, że je masz.
Takie tłumaczenie trochę pomaga, ale na dłuższą metę, jedynym ratunkiem jest zajęcie myśli, złość na to co akurat mnie dręczy.
Czasami też mówię sobie " trudno, jak coś ci jest, to nic na to nie poradzisz, będziesz się martwić, jak będzie dziać się coś poważniejszego". I  w końcu zapominam o tym co akurat rzekomo mi "dolegało". Przypominam sobie moje wcześniejsze "dolegliwości", gdzie za każdym razem wydawały mi się one realne, za każdym razem byłam przekonana, że tym razem to na pewno coś mi jest. Aż w końcu wszystko mijało i znowu było dobrze..oczywiście do czasu, aż nie przyplątał się kolejny, dziwny objaw tajemniczej choroby, na którą pewnie choruję tylko ja.
Olać, nie ma innej opcji niż zwyczajnie olać, zapomnieć, wytrwać, odganiać złe myśli, zajmować się czymś pożytecznym. Oby minęło jak najszybciej, bo już tak długo miałam spokój, od wmawiania sobie chorób.

rakofobia

sobota, 23 czerwca 2012

Dnia wczorajszego walkę z rakiem przegrała prezes fundacji Rak'n roll Magdalena Prokopowicz. Niech jej dusza spoczywa w pokoju. Wyrazy współczucia dla bliskich...
Przypomniało mi to o mojej rakofobii, którą na jakiś czas udało mi się uśpić.
Ostatnimi czasy, gdzie nie spojrzysz ludzie chorują, umierają. Ludzie młodzi, lub w wieku średnim, których życie trwało za krótko..Przed nimi była jeszcze długa droga, a tak brutalnie została zakończona..Tyle mogli zmienić, mieli plany, marzenia, rodziny, przyjaciół..Odeszli zbyt wcześnie, a w sercach ich bliskich na zawsze pozostawili ból po swojej stracie..
Panicznie boję się tej choroby. W każdej postaci. Czy dopadłabym ona mnie, czy moich bliskich. Czasami zastanawiam się co gorsze..samemu cierpieć, umierać wśród ogromnych bóli, patrzeć na cierpienie, tych których kochasz..Umierać, ze świadomością, że nie zdążyło zrobić się wszystkiego, co sobie zaplanowało, skazując na smutek i tęsknotę wiele osób..
Czy też będąc świadkiem choroby, która dotyka kogoś bliskiego twemu sercu..czy to męża, partnera czy rodziców..Patrzeć na ich cierpienie, nie móc zrobić nic, by im pomóc i co najgorsze pogodzić się z ich stratą i dalej wieść normalne, szczęśliwe życie.
Nie wyobrażam sobie, że umiałabym podnieść się po śmierci kogoś bliskiego. Pogodzić się z faktem, że już nigdy ich nie przytulę, nie dotknę, nie powiem jak bardzo kocham i jak wiele dla mnie znaczą. Nie umiałabym żyć na nowo, bez niego, bez nich. Czerpać radość, wiedząc, że ich nie ma, nie będzie, że już nigdy nie wypełnią tych smutnych chwil ,tej pustki.
Dlatego drżę o życie moich bliskich. Boję się ciężkich chorób, tragicznych wypadków..Przerażają mnie okropne historie, w których  przez zwykły wypadek, ludzką nieuwagę, czyjś błąd traci się na zawsze i nieodwracalnie dzieci, ukochanych, mężów, żony...Możemy kierować swoim losem, ale nie zawsze wszystko zależy od nas. Jesteśmy bezsilni wobec wielu ciężkich schorzeń, nie umiemy z nimi walczyć, nie potrafimy sprawić by przestały niszczyć nasz organizm..Nie mamy wpływu na to, co robią inni, jak postępują. Nie mamy wpływu na przyrodę, która często jest przyczyną tragedii. Czasami tak nie wiele trzeba, by zniknąć z tego świata...
Niekiedy żałuję, że nie wierzę w boga. Nie mam do kogo modlić się, by chronił moich bliskich, by nie pozwolił, by stało się im coś złego, by nie odeszli zbyt wcześnie..By dożyli późnej starości, bym jak najdłużej mogła być częścią ich życia..Nie pozostaje mi nic innego, niż mieć nadzieję, że tak właśnie będzie, że żadna podstępna choroba, żaden rak ani nieszczęśliwy wypadek nie staną nam na drodze.
Tak strasznie się tego boję.

"Always gonna be an uphill battle, sometimes I'm gonna have to lose"

piątek, 22 czerwca 2012

Nie zawsze jesteśmy w stanie pokonać swoje słabości. Czy to oznacza, że mamy się poddać, zrezygnować, bo coś nam nie wyszło? Bywają takie dni, kiedy nie jesteśmy w stanie podnieść się z łóżka. Mimo chęci, nie potrafimy przełamać swoich lęków, wyjść z domu, zmierzyć się ze światem i czyhającymi na nas pułapkami. Najważniejsze, by pozwolić sobie na  porażkę, zaakceptować ją i nie obarczać się winą za wszystkie niepowodzenia. Czasami  nic nam nie sprzyja, złe fluidy, złe nastawienie, nie pozwalają na osiągnięcie celu. Czasem warto odpuścić, bo wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, a życie nie może składać się z samych sukcesów. Niekiedy trzeba ponieść porażkę, by stać się silniejszym, mądrzejszym i bogatszym w nowe doświadczenia..Ważne, by z takich dni, sytuacji, wyciągać to co dla nas najlepsze. Nie zadręczać się godzinami, że coś nie wyszło, ale zastanowić się, co możemy zrobić, by następnym razem jednak się udało.
Ostatnie moje posty nie zawierały zbyt dużej dawki optymizmu. Postanowiłam to zmienić, tchnąć w siebie ducha walki, zebrać siły i zacząć od nowa. Nie jestem z tych osób, które łatwo się poddają. Jak trzeba będzie, to będę walczyć  do przysłowiowej "usranej śmierci". Dlaczego mam pozwolić, by moje lęki zniszczyły wszystko co mam? Zabrały mi już wystarczająco wiele w moim krótkim życiu. Wszystko siedzi w mojej głowie, zależy ode mnie, nikt inny, nie jest w stanie tego zmienić. Terapeuta może być moim drogowskazem, może wskazać mi, która drogą mam podążać, ale tylko ja mogę nią przejść. Ode mnie zależy, jak moja podróż będzie wyglądała, jak pokonam przeciwności, które pojawią się po drodze.
Jestem silną, wytrwałą osobą, nie dam się zniszczyć, nie dam pogrzebać swoich marzeń i nadziei, która wciąż tli się w sercu.
Pragnę być z siebie dumna, pragnę cieszyć się życiem, czerpać z niego to, co najlepsze.
Nie jest łatwo walczyć z atakami paniki. Łatwo się o tym mówi, siedząc w domu, w bezpiecznym miejscu, gdzie nic nie może się stać. Znacznie trudniej jest zmierzyć się z tym poza mieszkaniem, gdy dopada Cię mnóstwo przeróżnych somatyzacji. Jedynym rozwiązaniem jest nauczyć się zaakceptować lęk, nie walczyć z nim, traktować jako cząstkę siebie ,zmienić z wroga w kogoś, kogo obecność mimo, że nie jest pożądana, nie przeszkadza nam w normalnym życiu. Nie ma innego wyjścia, niż pozwolić sobie pobyć w lęku, przekonać się setki razy na nowo, że od tego się nie umiera, że koniec końców to mija, a my jesteśmy w stanie nadal wykonywać, to, co robiliśmy przed atakiem...
Zgodnie z tym, życzę sobie, by dzisiejszy dzień, był jednym z tych, w których nie dałam zdominować się lękom.


Burza i deszcz, burza i deszcz..

czwartek, 21 czerwca 2012

Zasnęłam kołysana do snu odgłosami burzy przechodzącej nad Warszawą..Całą noc słyszałam rozlegające się grzmoty,  rejestrowałam błyski za oknem..Nie muszę chyba mówić, że nie udało mi się dziś porządnie wyspać.
Burza i deszcz to dobra wymówka by pozostać w łóżku, lub przynajmniej nie wychodzić z domu. Dobre usprawiedliwienie na wszechogarniającą niechęć, znudzenie. Najchętniej położyłabym się do łóżka, na stoliku obok postawiła gorącą, białą czekoladę i delektowała tymi chwilami pod kołdrą, z powieścią Jane Austen w ręku. :)
Wspominam podobne chwile na działce, gdy siedziałam na zadaszonym tarasie czytając książkę, pijąc herbatę i obserwując błyskawice na niebie. Wydaje mi się, że było to lata świetlne temu, a nie zaledwie 12 miesięcy wstecz..Mam wrażenie, że byłam wtedy inną osobą, że moje życie inaczej wyglądało, a przecież tak naprawdę nie wiele się zmieniło. Czas tak szybko umyka. Nie mogę uwierzyć, że to już kolejny rok, kolejny rok w domu...Dość. Nie mogę dopuścić, by następne lato wyglądało podobnie.Pora na zmiany, bo czuję, że jak dłużej będę siedzieć w domu, to nie wiele zostanie ze starej mnie. Dziś kolejny dzień i znowu nie mam co ze sobą zrobić. Ileż można?
Przymierzam się do odważniejszych kroków. Wizyta u psychologa, czy spacer po centrum handlowym. Muszę coś zrobić ze swoim życiem, żeby kiedyś nie obudzić się z poczuciem, że mogłam coś zmienić, a nie wykorzystałam szansy.
Od paru dni noszę się z zamiarem prowadzenia bloga, na którym umieszczałabym opowiadania, artykuły czy coś na kształt felietonu. Strona już powstała, ale wciąż świeci pustkami. Brakuje motywacji, brakuje tematu, a może tak naprawdę brakuje odwagi? Strach przed krytyką, wyśmianiem..Przecież jest tyle lepszych, utalentowanych osób, nie jestem w stanie im dorównać.
Nie potrafię pisać, nie umiem znaleźć tematu, nie mogę zdobyć się na to by zacząć od napisania paru zdań. Potem jakoś by poszło. Jednak by pisać, trzeba wiedzieć o czym, a ja myślę i myślę, a w głowie nadal mam pustkę i dzień umyka mi przed komputerem.
.Codziennie wieczorem obiecuję sobie : " jutro to już na pewno coś napiszę,co ma być to będzie!" . Widzę siebie, jak siadam przed komputerem, szukam inspiracji, natchnienia, włączam worda i zaczynam pisać...A jak już zacznę, to dalej palce same tworzą słowa, zdania, strony...Obraz się rozmywa, słońce wstaje, wstaję i ja..Wykonuję domowe obowiązki, zasiadam przed laptopem..i nie robię NIC. Wegetuję, przeglądam fora, rozmawiam z paroma osobami,a czas ucieka, wlecze się niemiłosiernie, a ja siedzę z poczuciem, że marnuje godziny, które mogłabym wykorzystać na coś konstruktywnego. Co trudnego jest w wyłączeniu komputera i zaczęciu innych, pożyteczniejszych czynności? Dlaczego tak prosta rzecz mnie przerasta? A wieczorem znowu pojawi się złość, jak mogłam dopuścić do tego, by znowu nie zrobić tego, co zaplanowałam.
Może dziś uda mi się to zmienić? Może jutro napiszę: "hurra, udało się, tym razem mój dzień nie był zmarnowany!"
Pragnę z całego serca, by tak właśnie było.

Jak urozmaicić dzień?

środa, 20 czerwca 2012

Jak można jednocześnie mieć dość codzienności, a nie mieć siły by coś zmienić? Dziś wstałam po 8,  poszłam z psem na spacer do parku, przez 30 min stałam i rozmawiałam z właścicielką innego psa. To sukces, bo kiedyś nie było to możliwe. Wróciłyśmy do domu, zrobiłam wszystko, co miałam zrobić i...nudzę się. Zwyczajnie umieram z nudów. Kiedyś codziennie obowiązki rozwlekały mi się na cały dzień, teraz w miarę szybko je wykonuję i potem nie mam co robić. Znowu każdy dzień wygląda tak samo, mam tego dość, dręczy mnie to i męczy, a jednocześnie nie robię nic, by to zmienić. Nie mam pomysłu, siły, ochoty? Jak to możliwe? Jak urozmaicić dzień, by był inny od poprzedniego i następnego? Nie wiem jakie zadania sobie wyznaczać, jak się do nich zabrać, skąd brać motywację.
Jednocześnie chcę coś zmienić, ale marzę o radykalnych krokach, których nie jestem w stanie podjąć. Jestem znudzona, zmęczona i zniechęcona. Mam wrażenie, że sama nie wiem, czego chcę, czego oczekuję, boję się podjąć kolejne kroki, bo chyba nadszedł czas, kiedy to co mam, przestało mi wystarczać i pora przenieść się na wyższy poziom, a to wydaje się przerażające i niemożliwe więc podświadomie tkwię w miejscu lub się cofam.
Brakuje mi terapii, psychologa, przysłowiowego bata nad głową. Nie mam się przed kim rozliczać, więc nie mam motywacji by coś wykonać. Zdaję sobie sprawę, że robię to dla samej siebie, ale nie jest to dla mnie wystarczający powód by wstać i coś zrobić..Nie wiem, jak wytłumaczę się z ostatnich tygodni jak psycholog wróci z urlopu. Myśl o tym dodaje mi trochę siły.
Prawda jest taka, że nie mam na co wyczekiwać, że każdy dzień, jest podobny do drugiego, co doprowadza mnie do szału, zniechęca i odbiera siły. Bo jutro znowu trzeba będzie wstać, bo jutro znowu nie wydarzy się nic ciekawego, bo jutro znowu będzie tak samo...
Czy macie jakieś pomysły, co robić, by zabić rutynę? Wiem, że metoda małych kroków jest słuszna, ale jest ona żmudna, męcząca i powoli staje się nudna..Bo mimo, że coś robię, mam wrażenie, że nie robię nic.
Próbuję sobie przypomnnieć, jak było przed rozpoczęciem terapii. Wstawanie czasem o godzinie 12, pół dnia w dresach, bez śniadania, bez sprzątania, bez gotowania obiadów, chodzenia na zakupy.
Co ja wtedy robiłam? Jakim cudem nie umarłam z nudów?! Teraz wydaje mi się to niepojęte, bo robię 100 razy więcej, a i tak zaczynam się nudzić i nie wiem co ze sobą zrobić! Czuję potrzebę wyjścia z domu, spotkania z kimś, odczucia jakiejś przyjemności, jakiejś zmiany, wyczekiwania na coś...
Mam nadzieję, że teraz uda mi się jeszcze wcześniej wstawać, może ta nuda zmotywuje mnie do tego, by więcej robić! Chciałabym również codziennie rano zapisywać sobie zadania do wykonania i po kolei skreślać to co się udało..Życzcie mi powodzenia. :)