Wracam do gry.

poniedziałek, 3 września 2012

I...miało być pięknie, a wyszło..jak zwykle? Chyba najwyższy czas, by ustawić sobie przypomnienie w telefonie, bo inaczej blog zarasta kurzem, a moje nieprzelane emocje czekają by znaleźć ujście i niedługo źle się to skończy.
Co nowego? Urlop na działce minął. Przebiegał zadziwiająco pomyślnie. Przez 3 tygodnie, które tam spędziłam przewijało się wiele osób, co pozwoliło mi sprawdzić jak ja i mój organizm reagujemy w takch sytuacjach. Zaskakująco dobrze. Jeśli chodzi o statystyki : ataków paniki 0. Nie raz pojawiało się zmęczenie, wieczorny smutek i tęsknota za domem, ale wyjazd uważam za niezwykle udany i pomocny w procesie mojego "zdrowienia". Dzięki niemu mogłam nastawić się na sytuacje, które wcześniej budziły we mnie lęk. Przebywanie z ludźmi, rozmowa, wspólne siedzenie przy stole..to wszystko przed wyjazdem było omawiane na terapii, jako coś, co może wzbudzić lęk, niechęć i problem z poradzeniem sobie. Byłam nieco zaskoczona, gdy swobodnie poruszałam się po działce, "udzielałam towarzysko" i szczerze mówiąc, już brakuje mi tych czasów i chętnie wróciłabym, by przez kolejne 3 tygodnie pobyć na świeżym powietrzu..Niestety tak się nie da, bo trzeba wrócić do ciężkiej pracy nad sobą i swoją nerwicą. W ubiegłym tygodniu przeżywałam bardzo duży kryzys. Po raz pierwszy od roku zaplanowaliśmy 3 dniowe spotkanie na działce ze znajomymi, na które bardzo się cieszyłam i w końcu byłam gotowa jechać..Ostatnie takie odbyło się w marcu, co jak opisywałam tutaj, było dla mnie zbyt trudnym wyzwaniem i..nie podołałam. Tym razem byłam gotowa, czułam, że jest to ten moment..do czasu, gdy w środę wieczorem nie zaczęłam się źle czuć. Przeraźliwy ból głowy przy każdym ruchu odebrał mi wiarę w to, że wszystko będzie dobrze. Następnego dnia mieliśmy przecież wyjechać, by być tam wcześniej. Z nadzieją, że to tylko chwilowe poszłam spać, a rano obudziłam się ze stanem podgorączkowym i było tylko gorzej. Wiedziałam już, że nie pojadę, że jest  to ponad moje siły, by udało mi się pojechać z przeziębieniem. Zapadłam się w sobie, załamałam. Jak zawsze, gdy poniosę porażkę, schowałam się do łóżka i zaczęłam rozpamiętywać WSZYSTKO co kiedykolwiek mi się nie udało, wszystkie złe chwile, wszystkie koszmarne wspomnienia zaczęły atakować mnie falami..czułam, że nie wytrzymam tego cierpienia, że już nigdy nie będzie dobrze, że sama siebie oszukuję, twierdząc, że jest lepiej a tak naprawdę wciąż tkwię w miejscu i nie jestem w stanie nic zrobić. Byłam pewna, że to  już koniec, że nigdy się nie pozbieram, nigdy ni odzyskam nadziei i wiary w to, że ja także mogę być szczęśliwa. Myślałam,że do końca życia pozostanę w łóżku, cierpiąc i płacząc i przeklinając swój los..Pożegnałam chłopaka z łzami w oczach i wróciłam pod kołdrę, starając się nie wypłakać sobie oczu..Wszystko przecież przepadło, znowu nie wyszło, znowu się nie udało, znowu zawiodłam, zawaliłam, nie podołałam..znowu przyniosłam wstyd i rozczarowanie. Wysłałam rozpaczliwego maila do psychologa, informując, że do gabinetu to ja na pewno nie dotrę i nie wiem jaki sens jest mojej terapii, skoro ciągle w tym tkwię i tkwić będę do końca swoich dni, bo dla mnie już nie ma ratunku.
Ratunkiem okazała się moja mama, która mimo moich protestów następnego dnia rano wpadła do mnie do  mieszkania i nie zważając na mój sprzeciw spakowała mnie, prawie, że ubrała i wsadziła do samochodu. Czułam się już fizycznie lepiej, więc jakimś CUDEM udało mi się tego dokonać. Dojechałam, byłam, straciłam tylko jeden wieczór. Był to olbrzymi sukces. Podczas tych dwóch dni nie było jednak tak kolorowo, bo dopadł mnie atak paniki. Niedziela popołudnie, wisi nade mną powrót do Warszawy, a my siedzimy i gramy w karty. Gra-my w karty. Ja gram. I wtedy mnie trafiło. Siedzę przy stolę, biorę udział w grze, a co jak źle się poczuję, co jak będę chciała przerwać, co powiem, co zrobię, co się stanie? Stopniowo nakręcałam się coraz bardziej, gra już dawno się skończyła, wszyscy zaczęli się pakować, co podziałało na mnie jeszcze gorzej. Do czasu, aż wyjechali dzielnie walczyłam z lękiem, ale kiedy nic mnie już nie hamowało, zaatakował ze zdwojoną siłą. Nie wyobrażałam sobie, w takim stanie wsiąść do samochodu. Potrzebowałam czasu, by się uspokoić, przekonać samą siebie, że nic się nie dzieje. W tamtym momencie, byłam święcie przekonana, że nigdy nie będę w stanie wrócić, lęk nie minie, a ja utknęłam tam na zawsze. Chciałam tylko, by to sobie poszło, poczuć się bezpiecznie, nie zemdleć. Mimo to nie wzięłam żadnej tabletki. Dałam sobie czas i...w końcu skończyłam w samochodzie, a podczas drogi powrotnej zachowałam spokój i tak o to dotarłam do domu.
To było tydzień temu, dziś czekam na chłopaka, który po 4 dniach wizyty u mamy wraca do domu. 4 dni sama. Na mojej głowie pies, zakupy. Ataków paniki brak. Przetrwałam. A pamiętam, jak jeszcze niedawno, było to niemożliwe. To chyba jednak dowód na to, że jednak coś się zmienia..Chyba muszę sięgnąć do swoich starszych postów, by uświadomić sobie, gdzie byłam na początku tej drogi, a gdzie jestem teraz, bo moim problemem wciąż jest nie docenianie tego, co udało mi się osiągnąć, a rozpamiętywanie porażek. Jednak chyba coś się zmienia, jak myślicie? :)
Dziękuje Anonimowemu za komentarz, bo zmusił mnie on do napisania tego posta, proszę o takie częściej. :) Niestety, jednym z kolejnych moich problemów, nad którym bardzo ubolewam, jest problem z robieniem czegoś regularnie..Bardzo pomaga mi pisanie tutaj, ale w momencie, kiedy wypadnie się z rytmu i jest to odkładane z dnia na dzień..wychodzi jak wychodzi. Ostatnio nawet mój tata, jako jeden z czytelników, zwrócił mi uwagę, że nie mogę tak postępować, czym mnie bardzo zdziwił, bo byłam pewna, że nikt tu już nie zagląda, a na pewno nie on. :)
Pozdrowienia dla tych, co jeszcze to czytają. :)

0 komentarze:

Prześlij komentarz