Ja nią jestem. Tak właśnie tak, a to i tak najprzyjemniejsze słowo jakie mi przychodzi do głowy by opisać siebie. Powstrzymywałam się przed pisaniem, a to żeby nikogo nie zranić, a to żeby nikt się nie martwił, albo żeby nie zrobił czegoś wbrew mnie. Ale dziś mam dość. Mam wrażenie, że wszystko co ostatnio udało mi się wypracować runęło. Wracam do etapu nie wychodzenia z łóżka, zaciskania pięści, powstrzymywania łez i braku chęci zrobienia czegokolwiek, bo przecież nie ma sensu.
Tak bardzo chciałam, tak bardzo chciałam dać radę, nie zawieść, być tam razem z nim. Tak bardzo chciałam poczuć się normalnie, żeby było fajnie, wesoło, bezpiecznie.
Pracowaliśmy, staraliśmy się, a wszystko i tak poszło na marne, bo oto ja mistrz zawalania i sprawiania zawodów nie dam rady. Nie dam rady przebywać wśród ludzi, patrzeć na to jak są szczęśliwi, jak są zdrowi, nie dam rady udawać kogoś innego, wpasowywać się w to, siedzieć ...czuję jakąś taką pustkę i niechęć, więc tu nawet nie chodzi tylko o lęki choć pewnie jedno wynika z drugiego..a zawsze cieszyłam się na takie spotkania, że coś innego się wydarzy, że będzie wesoło, fajnie, że czas szybciej minie, a teraz? Nie umiem sobie wyobrazić jak miałabym się tam odnaleźć, czuję, że oszukiwałabym samą siebie. Cały czas oszukiwałam samą siebie, że dam radę, cały czas bym chciała, a jednak wiem, że to niemożliwe, co przyprawia mnie o taki ból i bezsilność że niemal odczuwam to wszystko fizycznie. Nienawidzę siebie, nienawidzę swojego życia, które jest jedynie pasmem porażek, niepowodzeń i cierpienia. Nie wierzę już w to, że kiedykolwiek będzie inaczej. Zawsze chciałam uszczęśliwiać ludzi, a tymczasem jedyne co robię przez całe swoje życie to ich unieszczęśliwiam i zawodzę, sprawiam że im smutno, źle, że się martwią, że mają dosyć, że nie wiedzą jak mi pomóc. Dlaczego to wszystko musiało mi się przytrafić, dlaczego nie mogę być zwykłą dziewczyną, która teraz byłaby na studiach, po pracy pakowałaby się i jechała spędzić fajny weekend ze znajomymi.
Tymczasem straciłam niemal wszystko co kiedykolwiek sprawiało mi radość i jestem w jakimś pieprzonym błędnym kole z którego nie umiem wyjść. Chciałabym na terapię- ale się boję, nawet chciałabym leki, już trudno, mam to gdzieś, ale boję się skutków ubocznych, boję się jechać do psychiatry po receptę, bo boję się do nowego, do starej też się boję, bo będzie mi mówić że szpital a ja nigdy nie pójdę do szpitala. Wszystkiego się boję. Nie ma wyjścia, nigdy nie będzie wyjścia. Nigdy nie będę się czuć swobodnie, bezpiecznie, nigdy nie będę zaliczać się do tych normalnych. Dlaczego to się dzieje, czy to jakaś kara za coś, ale za co, ja tylko chciałam normalnie żyć, mieć przyjaciół, mieć zainteresowania, pracować, uczyć się. Tylko tyle, nic więcej, dlaczego nawet tego nie mogę mieć, nie radzę sobie, przerasta mnie to wszystko, wszystko pękło wylewa się, przekroczyłam jakąś granicę, nie umiem się pozbierać, nie umiem się wziąć w garść, tracę kontrolę nad własnym życiem o ile można to nazwać życiem bo to chyba już wegetacja bez celu. A nawet nie widzę szansy na poprawę, nic nie widzę.
Najlepiej jakby mi tak ktoś wyczarował receptę z lekami które by pomogły żebym mogła iść do psychologa i psychiatry. Ale cudów nie ma, tak się nie da. Za 10 lat będę w tym samym miejscu co teraz, tylko że pewnie już samotna, bez pieniędzy na życie, bez niczego. Nie ma to jak zmarnować sobie życie.

Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz